Leonard Cohen – Thanks For The Dance (2019) [Recenzja]

Gdy zapowiedziano jego premierę, dla wielu była to duża niespodzianka – kolejny, pośmiertny już, album Leonarda Cohena. Kanadyjski poeta i muzyk zdążył w ostatnich latach życia zarejestrować jeszcze jeden pakiet tekstów. Efektem jest urzekający, niespełna półgodzinny Thanks For The Dance, dokończony przez syna Leonarda, Adama. 

To, co rzuca się w uszy już w pierwszych minutach płyty, to delikatny optymizm. Mimo że to płyta pożegnalna, a partie wokalne zostały nagrane przy okazji sesji do poprzedniej, mrocznej płyty – You Want It Darker. Thanks For A Dance otwiera What Happens To A Heart. Delikatna aranżacja ze śpiewnymi wstawkami fortepianu (przypominają motyw z In The Belly Of A Whale Bruce'a Springsteena), laudem (charakterystycznym dla muzyki Hiszpanii czy Kuby) oraz smykami, wprawia w melancholijny nastrój. "Zawsze pracowałem wytrwale, ale nigdy nie nazywałem tego sztuką" – podsumowuje Cohen. Czy to biograficzna opowieść, podsumowanie swojego życia? Moving On otwierają charakterystyczne dźwięki mandoliny. To kameralna ballada oparta na dwóch powtarzanych motywach. Melodie udanie podkreśla wibrafon i zabawkowe pianino. Lekki ride, eteryczne akcenty chóru. Do tego tekst będący rozliczeniem z dawną miłością, która "odeszła". Podmiot poświęcił jej swoje uczucia, był gotowy na kolejne wyrzeczenia. Rytmiczna partia gitary akustycznej w obniżonym strojeniu, pełniąca funkcję basu, otwiera The Night Of Santiago. To utwór pełny nadziei, melancholii i ciepła. Duża w tym rola delikatnych wstawek fortepianu (Daniel Lanois) oraz chórków. Kompozycja wyróżnia się charakterystycznymi refrenami, w których rytm jest wyklaskiwany. To kolejny utwór, traktujący o relacjach damsko-męskich – tym razem w nieco bardziej dosłowny sposób. Chwilowe zauroczenie coraz mocniej przeradzało się w pomyłkę. W wyciszonym mostku nagłe zwroty akcji – muzyczne (niespodziewane akordy gitary) oraz liryczne (okazało się, że kobieta potraktowała bohatera przedmiotowo). Jest mężatką i matką. 

Rozbujany Thanks For The Dance to kameralny walc, oparty na gitarze klasycznej i delikatnych dźwiękach organów. Mimo że ta lekka kompozycja z elementami zamglonych instrumentów dętych w refrenach jest nośna, ma w sobie coś pesymistycznego, ironicznego. Uwypukla to tekst, mówiący o ostatnim tańcu małżeństwa. W trakcie kolejnych kroków ("one, two, three, one, two, three, one") poznajemy coraz więcej detali z życia pary oraz ich negatywnych uczuć. It's Torn intryguje od pierwszych dźwięków. Motyw, prowadzony przez gitarę Lanoisa, uzupełniają intrygujące perkusjonalia i instrumenty klawiszowe w refrenach. To także przykład budowania napięcia od zwrotki, przez refren, po podniosły – choć wciąż z zachowaną dozą delikatności – przerywnik przed kolejną zwrotką. Główny bohater płyty, w charakterystyczny dla siebie sposób, balansuje na granicy melodeklamacji i śpiewu. Słychać również, że jego partia jest w nieco gorszej jakości dźwięku, niż dograne później instrumenty. Ponad minutowy The Goal to wiersz o wewnętrznym kryzysie. Został delikatnie zilustrowany fortepianem Patricka Leonarda oraz syntetycznymi smykami (Zac Rae). 

Przewrotny Puppets wychodzi lirycznie poza sferę emocji i relacji z innymi. Cohen, na tle delikatnego i precyzyjnego podkładu, przedstawia wizję świata marionetek – w odniesieniu do wydarzeń politycznych i historycznych czy funkcjonowania natury. Wiersz pozostawia szerokie pole do interpretacji – narzucanie konkretnego przesłania przez autora recenzji nie jest wskazane. The Hills to jedna z dynamiczniejszych propozycji na płycie. Utwór prowadzi rytmiczna, choć delikatna perkusja oraz gitara basowa. W zwrotkach w tle majaczą chóry. W głośnych refrenach przejmują one zdecydowanie więcej przestrzeni, powtarzając wersy po Cohenie. Podobnie, jak poprzednie utwory, ten również cechuje pomysłowa, bogata, choć stonowana aranżacja. Producent płyty, Adam Cohen, świetnie połączył podniosłość z ciszą. Listen To The Hummingbird to kolejna, muzyczna prezentacja wiersza Cohena. Został on wyrecytowany przez Leonarda i zarejestrowany w Los Angeles, podczas spotkania autorskiego promującego płytę You Want It Darker. Smętny fortepian jest tłem do jakże przewrotnego tekstu Cohena: "Posłuchaj kolibra, którego skrzydeł nie jesteś w stanie zobaczyć, (...) posłuchaj motyla, który żyje tylko kilka dni, (...) posłuchaj kolibra, nie słuchaj mnie". To magiczny moment. W smutku i zadumie wciąż przebija się jednak niepowtarzalne poczucie humoru Cohena. 

Thanks For The Dance to kapitalne uwieńczenie twórczości Leonarda Cohena. Płyta, która została stworzona z rozmachem – a jednak przewrotnie można byłoby ocenić ją jako stonowaną i oszczędnie zaaranżowaną. Teksty ukazują Cohena jako niezwykle inteligentnego, a momentami dowcipnego nawet obserwatora życia. To jeden z tych albumów pożegnalnych, który w stosowny, nieprzerysowany i nienaciągany sposób trafnie podsumowuje twórczość artysty.

WERDYKT: ★ – płyta bliska ideału

David Crosby – For Free (2021) [Recenzja]

Amerykański weteran kojarzony z folk rockiem nie zwalnia tempa. Kontynuując wyliczanki z recenzji płyty Sky Trails, For Free to piąty album Crosby'ego w ciągu ośmiu lat i kolejne zmiany stylistyczne. W ostatnich latach muzyk prezentował już kawałki rockowe, folk,  akustyczne ballady, a nawet nieoczywiste zabawy z jazzem. Najnowszy album Crosby'ego to w dużej mierze kontynuacja materiału z poprzednich wydawnictw.

For Free jest trzecią płytą solową Davida, w której za muzykę i produkcję odpowiada syn wokalisty, James Raymond. Jako pianista jazzowy, wprowadza do muzyki sporo nieszablonowych rozwiązań. Płytę otwiera rockowy River Rise. Kawałek jest prowadzony przez fortepian i gitary, a wyrazisty rytm uzupełniają syntezatorowe arpeggia. Mamy tu również przestrzenny, radiowy refren, w którym charakterystyczną barwę Crosby'ego dopełniają soczyste chórki Michaela McDonalda z zespołu Steely Dan. Ciekawym rozwiązaniem jest również solówka Raymonda na symulacji gitary elektrycznej z komputerowej wtyczki. Upraszczając – Raymond zagrał na klawiszach, tyle że z wykorzystaniem brzmienia gitary. Nie jest ono złe. Zagrywki brzmią, tak, jakby były grane palcami na strunach. Solówka nie może jednak konkurować z brzmieniem i akcentowaniem fachowców pokroju Jeffa Pevara, który pojawiał się na poprzednich płytach Crosby'ego. I Think I to rzecz, która może kojarzyć się z twórczością wokalisty sprzed kilku dekad, m.in. z występami z Grahamem Nashem. Utwór prowadzi przestrzenna gitara akustyczna Steve'a Postella, w której szczególną uwagę przykuwa charakterystyczny, śpiewny motyw. Gitarzysta ma tu również dwie kameralne solówki. W tle słyszymy fortepian i gitarę lap steel Grega Leisza. Wokal Crosby'ego jest w nienagannej formie – szczególnie dobrze wypada w refrenach, gdzie w tle słyszymy również chórki. Tworzą one dialog między partiami. Co ciekawe, pomimo akustycznego brzmienia, nie mamy tu – w myśl „starej szkoły” – partii gitary basowej. Raymond postawił w tym przypadku na bas z syntezatora. The Other Side Of Midnight to de facto utwór elektroniczny. Ta fantastyczna, przestrzenna gitara akustyczna, to tak naprawdę cztery partie nałożonych na siebie wtyczek vst w kolekcji Raymonda. Nie mamy tu również perkusji, a elektroniczny puls. To bardzo klimatyczny utwór, z „radiowym” refrenem. Przestrzeń kapitalnie uzupełniają syntezatory, które na pierwszy rzut ucha mogą kojarzyć się z fortepianem Rhodesa. Co ciekawe, wokal Crosby'ego uzupełniła tu jego wnuczka, Gracie. Szkoda tylko, że utwór dość brutalnie kończy się po trzech minutach – z powodzeniem mógłby zostać rozwinięty o solówki. 

Rodriguez For A Night to duża zmiana stylistyczna. Kompozycja łączy ze sobą rock i funk. Rytm perkusji Gary'ego Novaka świetnie uzupełnia rytmiczny klawinet z nałożonym efektem wah-wah. Jest tu również miejsce na pianino elektryczne Wurlitzera oraz gitary z efektem tremolo. W tej kompozycji kluczowy jest feeling. Niezbędny był tu więc Andrew Ford (grał z Crosbym m.in. w projekcie CPR), który dodał smaczne, basowe wtręty. Jego partię uzupełniają pojedyncze dźwięki basu, nagrane przez Raymonda z pomocą wtyczki Trilian. Całość uzupełniają wstawki instrumentów dętych. Ciekawy jest również tekst – krótka opowieść, zawarta w 26 wersach. Bohater wspomina o swojej byłej dziewczynie, która zamiast niego wybrała niejakiego Rodrigueza. Marzeniem odrzuconego było więc wejście w skórę konkurenta, choć na jedną noc. W łączniku ciekawy zabieg – wraz ze zmianą nastroju muzyki, bohater przyznaje, że ostatecznie ustatkował się z kimś innym. Nigdy jednak nie przestał marzyć. Jak przyznawał sam Raymond, to właśnie tekst, stworzony przez Crosby'ego i Donalda Fagena ze Steely Dan, narzucił muzyce klimat i melodię. Warto również dodać, że ten i pozostałe utwory z płyty były nagrywane zdalnie. Tym większa sztuka, by oddać charakter zespołowego, zaangażowanego grania. Secret Dancer to refleksyjna, niespieszna kompozycja oparta na zadumanym przebiegu akordów. Udanym zabiegiem są wyliczenia przed refrenami – szczególnie w pierwszej zwrotce – opisujące taniec tytułowej bohaterki. To tak naprawdę robot, stworzony na potrzeby wojny, który osiąga samoświadomość i określa się jako kobietę. Ships In The Night to rzecz napisana w całości przez Crosby'ego. Jest nieco mocniejszym, rockowym kawałkiem z wyraźnym refrenem oraz gitarowymi i wurlitzerowymi wstawkami. Nastrój budują dodatkowo lekkie syntezatory. To kolejna z kompozycji, która z powodzeniem mogłaby zostać rozbudowana. Po trzech i pół minutach pozostaje lekki niedosyt. Moc z refrenów i outro nie znajduje ujścia.

Tytułowy For Free jest kompozycją Joni Mitchell. To kolejny utwór Kanadyjki, który wziął na warsztat Crosby. Trzy lata wcześniej, na albumie Sky Trails, pojawiło się nowe wykonanie Amelii. For Free ma trzech bohaterów. Na fortepianie – James Raymond. Z Davidem śpiewa Sarah Jarosz. Kameralna wersja jest wierna oryginałowi, ale to zarazem jeden z najsłabszych momentów płyty. Utwór przypominała w ostatnich latach chociażby Lana Del Rey, która w przeciwieństwie do wersji Crosby'ego uzupełniła balladę nowymi harmoniami i dodatkowymi partiami instrumentów. Boxes to kolejna kompozycja z wyważonymi proporcjami rockowej mocy i akustycznej przestrzeni. Uwagę przykuwa świetna sekcja rytmiczna z Abe Laborielem Juniorem na perkusji i groove'ującym Elim Thomsonem na basie. Wysoki wokal Crosby'ego bardzo dobrze uzupełniają chórki. Momentami jednak słyszymy tu zbyt mocny autotune. Shot At Me to kolejna opowieść Crosby'ego. Tym razem podmiot przedstawia nam nieznajomego, którego spotkał w kawiarni. Okazuje się, że niedawno wrócił on ze środkowego wschodu. „Jak to jest – być w brzuchu bestii?” – pyta nieco naiwnie narrator. Refreny, czyli swoiste porady, jak przeżyć w trudnych warunkach, są ciekawie uzupełnione przez prostą, bluesową muzykę. „Nikt do mnie dziś nie strzelał” – podsumowuje swoją wyprawę nieznajomy. Przechodząc do sfery muzycznej – godne uwagi jest świetne połączenie brzmienia nastrojowej gitary akustycznej i wpadającego w te same rejestry fortepianu rhodesa. Płytę zamyka rozbudowana, melancholijna ballada I Won't Stay For Long. Rzecz fortepianowa przeradza się z kolejnymi zwrotkami w mocniejsze granie z elektronicznym dęciakiem EWI (Steve Tavaglione) oraz perkusją Steve'a Di Stanislao, który był głównym perkusistą na poprzednich płytach Crosby'ego.

For Free to płyta refrenów, krótszych piosenek z charakterystycznymi momentami i motywami. Niezależnie od mocy muzyki, wielką zaletą jest jej przestrzenne, selektywne brzmienie. Crosby po raz kolejny pokazał, że ma w kieszeni jeszcze wiele pomysłów. Cichym bohaterem albumu jest również James Raymond, który miał najwięcej do powiedzenia w kontekście aranżacji czy muzycznych struktur. Efekt jest taki, że do For Free można wracać regularnie, bo to płyta lekkostrawna i zrobiona z pomysłem.

WERDYKT: ★★★★★★★ – interesująca płyta


Chris Rea – Auberge (1991) [Recenzja]

Chris Rea to ikona muzyki lat 80. i 90., ale również pewne zjawisko. Jest autorem wielu hitów, w tym dość rzewnych ballad o tematyce miłosnej oraz piosenki startującej w corocznym konkursie na przebój świąteczny. Tymczasem jest przede wszystkim świetnym gitarzystą bluesowym. Wyróżnia go również charakterystyczny, niski i szorstki wokal. Płyta Auberge, po romansie z brzmieniami lat 80., okazała się powrotem do akustycznych brzmień. Jest zarazem jednym z najrówniejszych albumów Brytyjczyka.

Album zaczyna się dźwiękowym obrazkiem. Śpiew ptaków, ktoś gwiżdże, przewraca butelki, otwiera drzwi do Oberży, aż w końcu odpala samochód. Nagle pojawiają się narastające gitary grane legato i delikatne, śpiewne dźwięki hammonda. Harmonijka. Startuje Auberge, utwór z niezwykle udanym, nośnym motywem, który swojego czasu był przecież radiowym hitem. To bogato zaaranżowane, bluesowe granie ze szklankowym stratocasterem granym techniką slide i sekcją instrumentów dętych. Szczególnie ten ostatni składnik dodaje kompozycji animuszu i wzmaga nośność utworu. Po mocnym bluesowo-rockowym początku czas na balladę. Gone Fishing to utwór prowadzony przez gitarę akustyczną, fortepian Maxa Middletona i  nastrojowe dęciaki. Utwór nabiera na intensywności wraz z wejściem perkusji (Martin Ditcham), przeszkadzajek i delikatnych akcentów gitary dobro (Anthony Drenman). Całość doprawia orkiestra, która dodaje do muzyki filmowego zacięcia. To utwór bez nagłych zmian klimatu czy – posługując się terminologią filmową – bez screamerów. Momentami robi się słodkawo – czy za słodko? To pytanie do słuchacza. Jest tu również wiele miejsca na solowe popisy Chrisa, który prezentuje całą paletę elektrycznych brzmień. You’re Not A Number rozpoczyna się bluesowymi frazami gitary i charakterystycznym wokalem Rei. Podobnie, jak poprzednik, utwór nabiera dynamiki wraz z kolejnymi zwrotkami. Pojawia się perkusja i obowiązkowe na tej płycie dęciaki. Solówka to ponownie definicja fenderowskiej „szklanki”. Heaven to druga propozycja, której niektórzy mogą zarzucić zbyt dużą dozę słodkości. Fani Chrisa mogą z kolei stwierdzić, że materiał mocno nawiązuje do sielankowej płyty On The Beach. Gitarzysta, z pomocą Drenmana grającego na gitarze dobro, maluje przyjemne dla ucha, delikatne pejzaże. Nie ma tu miejsca na brzmienia przybrudzone przesterami. Podobnie zaczyna się Set Me Free. To rozbudowany, ponad siedmiominutowy utwór, który prowadzi podniosła orkiestra. Wraz z wokalem Rei pojawiają się kolejne instrumenty – pianino, delikatny hammond (gra na nim sam gitarzysta) oraz perkusja. Utwór odróżnia od innych ballad większa doza dramatyzmu. Uwagę przykuwają również frapujące zmiany akordów w przejściu przed refrenem. Przed finałem, czyli długą solówką, mamy udany zabieg – wyciszenie. Wszystko po to, by po zwrotce do gry wróciły po kolei wszystkie instrumenty. Na koniec firmowe zagrania Chrisa, grającego swoją ulubioną techniką slide. Gitarzysta brnie coraz wyżej, wychodząc nawet poza progi gitarowego gryfu. Red Shoes otwiera rytmiczny motyw grany na tubie (!). Gitara slide, prosty rytm perkusji i powtarzający się refren. Brzmi singlowo. Efekt jest taki, że utwór brzmi nieco naiwnie, a fraza tytułowa, powtarzana w kółko może zmęczyć. 


Sing A Song Of Love To Me to kolejna ballada. Do bólu ładna i – w dodatku – o tematyce uczuciowej. Najciekawiej robi się w solówkach. Brzmienie gitary Rei jest śpiewne i dopieszczone. Every Second Counts wyróżnia się rytmem reggae. To mariaż karaibskiego rytmu z bluesem. Efekt jest bardzo ciekawy – tym bardziej że puls uzupełniają w kolejnych zwrotkach smyki. Wokal Chrisa uzupełniają niezliczone gitarowe, śpiewne frazy. Wraz z kolejnymi minutami do głosu coraz mocniej dochodzi orkiestra. Kapitalnym momentem jest długie outro. Rytm cichnie, dźwięki "perkusyjnego" hammonda są coraz wyższe. Orkiestra odłącza się od utworu, grając ponad minutową, solową opowieść. "Every second counts" szepcze Rea. Nagle dynamiczne wejście perkusji – płynnie zaczyna się Looking For Summer. To jeden z największych przebojów muzyka, rozpoznawalny już od pierwszych dźwięków akordów gitary klasycznej. Tę charakterystyczną frazę zna chyba każdy – wyśpiewuję ją gitara elektryczna grana techniką slide i organy hammonda. To właśnie ten motyw jest najważniejszym elementem utworu – przecież charakterystycznego refrenu tu nie ma, zaledwie jedna, powtarzana i prosta fraza tytułowa. Uwagę zwraca również przejmująca, kameralna solówka końcowa. W tle gwiżdże hammond. And You My Love otwiera bas Roberta Ahwaia, a każda nuta jest grana naprzemiennie na dwóch oktawach. To prosty zabieg dodający dynamiki. Rytm jest uzupełniany przez przestrzenne gitary oraz niski wokal Rei. Podobnie, jak w poprzednich kompozycjach – jest gitarowo, a z kolejnymi taktami coraz mocniej do głosu dochodzą smyki. Te z jednej strony wzmacniają rytm prostymi szarpnięciami w trakcie solówki, a z drugiej strony dodają nową melodię. Płytę kończy przejmująca ballada fortepianowa. The Mention Of Your Love ma niespotykany w innych fragmentach płyty dramatyzm. Potęguje go oczywiście orkiestra. To ona jest tu główną bohaterką. W kontekście całej płyty – to tak naprawdę cichy bohater wszystkich utworów i rozwiązanie, dzięki któremu Rea zrezygnował z syntezatorów.


Auberge to udana płyta, ocierająca o klimat easy listening. Jest kolekcją przyjemnych, organicznych brzmień, które uspokajają i wyciszają słuchacza. Najmocniejszą stroną płyty są kapitalne brzmienia gitar, w szczególności solówki grane techniką slide. Nawet te najmocniejsze momenty niosą za sobą optymizm i swoistą lekkość. Płyta jest niezwykle spójna, choć jej przeciwnicy mogliby powiedzieć, że Rea korzysta w większości utworów z powtarzających się zabiegów aranżacyjnych. 


WERDYKT: ★★★★★★★ – interesująca płyta



Gotye – Boardface (2003) [Recenzja]

Artystów jednego przeboju było w historii muzyki rozrywkowej wielu. Rzadko bywa jednak tak, że w ich dorobku jest więcej ciekawych propozycji muzycznych. Tak było w przypadku Gotye, na którym ciąży miano autora utworu Somebody That I Used To Know. Tymczasem okazuje się, że już pierwsza płyta Australiczyka z belgijskimi korzeniami to niezwykle interesujący, niedoceniany materiał.

Historia muzyka dość prosta. Wszystko zaczęło się od samplingu. Wykrawając kawałeczki dźwięków i łącząc je z innymi, już na początku lat dwutysięcznych, tworzył pierwsze utwory. Rozsyłał je później do lokalnych, australijskich rozgłośni. Kompoyzcje typu Lordy Momma czy The Better Of Me nigdy jednak nie doczekały się pełnoprawnego wydania – wyciekły jedynie na YouTube. To było elektroniczne granie w stylu downtempo, z wokalami ograniczonymi do minimum, często samplowanymi ze starych płyt winylowych.

Boardface było pierwszym projektem muzycznym Gotye na tak dużą skalę. Płyta rozpoczyna się od Out Here In The Cold. Kompozycja bazuje na samplach orkiestrowych, słyszymy również instrumenty dęte, trąbkę. Utwór zachowany w rytmie walca cechuje melancholijny, kameralny klimat. To rzecz popowa, z wyraźnie zarysowanymi refrenami, ale mająca swój niebanalny charakter. Imponuje przede wszystkim aranżacja i sposób, w jaki muzyk połączył wszystkie puzzle tak, by tworzyły spójną całość. True To You to trip hopowa propozycja. Mamy tu elektroniczny puls, wsparty samplowanymi smykami i ujmującymi, przeszywającymi syntezatorami. Pojawiają się tu również sample kenijskiego instrumentu ludowego nyatiti z utworu Kothbiro Ayuba Ogady. Co ciekawe, wokal należy w tym przypadku do Christine Auriant. Gotye nie czuł się jeszcze na tym etapie pewnie jako wokalista i oddał część partii wokalnych innym. Ciekawie zastosowano przestery – zostały nałożone na wokal w zwrotkach (tym samym odbierając im dolne pasmo) oraz na powtarzany sampel gitary elektrycznej. Niebanalna kompozycja. The Only Thing I Know to utwór bazujący na charakterystycznym motywie gitary i dynamicznym, prostym rytmie. Rozbudowany, ponad siedmiominutowy kawałek, jest rzeczą najmocniej zbliżoną do rockowego grania. Jednocześnie można ocenić go jako najmniej spójny spośród całego zestawu utworów. Na "opadającej gitarze", jak opisuje sprawę sam autor płyty, zagrał tu Ben Spaull. Co ciekawe, kompozycja została włączona później do europejskiego wydania kolejnej płyty studyjnej Gotye, Like Drawing Blood. Pojawiła się tam najprawdopodobniej na prośbę wytwórni, w miejsce A Distinctive Sound – eksperymentu dźwiękowego, wykluczonego z wydania. Mimo tego, że Boardface to płyta mało przebojowa, ma jedną, niepodważalną zaletę – chwytliwe, melodyjne refreny. Tak jest również w przypadku mrocznego Wonder Why You Want Her. W tym przypadku mamy do czynienia z mocno zadymioną muzyką, lekko przyprawioną orientem. Mroczna gitara z efektem tremolo Tima Downeya jest wspaniale uzupełniana przez dramatyczne smyki oraz oryginalnie brzmiące perkusjonalia. Gotye, tu ponownie również w charakterze wokalisty, śpiewa nisko, niemal szepcząc. Dynamika utworu zmienia się dopiero w trzeciej minucie, gdzie do gęściej pojawiających się smyków, dochodzi intensywny rytm. Majstersztyk aranżacyjny. 

What Do You Want? To chyba najbardziej „radiowy” utwór z wyraźnym podziałem na zwrotki i refreny oraz żywym tempem. Udanym rozwiązaniem jest połączenie brzmienia rimshotów perkusyjnych z akcentami gitarowymi. Bohaterem kompozycji są również sample orkiestry – oprócz smyków słyszymy również m.in. dźwięki mandoliny. W kompozycji pojawiają się również sample z utworu The Transylvania Polka znanego z Ulicy Sezamkowej, a także recytowane i humorystyczne wstawki. Jedna z nich to odliczanie „one, two, three, four” przed refrenem, wykrzykiwane przez bliżej nieznany chórek. Utwór płynnie przechodzi w Out Of My Mind, gdzie zaskakuje nas rytm reggae na dwa i cztery. Genialnie uzupełniają go sample trąbek oraz kontrabas Michaela Arvanitakisa (który ma nawet miejsce na solówkę). Tu wokalistką jest Michaela Alexander. Kompozycja nieszablonowa, uzupełniana dodatkowo przez nietypowe dźwięki syntezatora, mogące kojarzyć się z sonarem. Ciekawym rozwiązaniem, które zagęściło rozhuśtany rytm, było dodanie osobliwego, elektronicznego pulsu, granego ósemkami, w końcówce. Dodało to swoistego niepokoju do tej na pozór przystępnej kompozycji. 

Szum winyla – nie mamy wątpliwości co do rodowodu płyty. Z charakterystycznego przeskakiwania wyłania się szum morza i melancholijny fortepian. Rozpoczyna się Here In This Place, tym razem kawałek w rytmie brazylijskiej bossa novy. Została ona jednak podana w bardzo przestrzennej formie. Gotye, ponownie w roli wokalisty, również tutaj nie szuka gór, znanych z późniejszych płyt, które nasuwały skojarzenia ze Stingiem. Drugim bohaterem utworu jest ciepły, romantyczny motyw, grany na saksofonie przez Bena Brazila. Co jednak ciekawe, po zagęszczeniu rytmu, zabiegu typowego dla Gotye, saksofon ląduje na dwóch bocznych kanałach i w panoramie stereo zaczyna solo, momentami bardzo intensywne. Płytowe "creditsy" opisują instrument jako "saksofon strzępiący gardło" – bardzo trafnie. Po ostatniej frazie „here comes the storm” utwór przechodzi niemałe przeobrażenie. Wraca melancholijny motyw fortepianu, który znamy już z intra. Pojawiają się dramatyzujące chórki oraz przeszywający syntezator. Z plażowego klimatu przenieśliśmy się w sam środek ulewy i burzy. Utwór płynnie przechodzi w krótki przerywnik Waiting For You. Przestrzenne syntezatory uzupełnia melancholijny tekst, a w refrenie – sample patetycznego chóru oraz posępne trąbki. Całość, wciąż w ulewie, podsumowują dźwięki harfy. 

Loath To Refuse rozpoczyna się mrocznymi, ale ujmująco przestrzennym smykami. Intro gęstnieje, ujawniają się orkiestralne wstawki oraz sample odtworzone od tyłu. Pojawia się rytm tworzony przez elektronikę i perkusjonalia. Jest również subtelny bas (gra na nim wieloletni współpracownik Gotye, Lucas Taranto) i wysokie, syntezatorowe wstawki. Przy mikrofonie ponownie Michaela Alexander. Utwór, pomimo kameralnego charakteru i dość błahego tematu (relacje damsko-męskie) ma naprawdę dramatyczny charakter. Szczególnie w refrenie, gdzie wspaniale brzmią wokale – ta sama linia melodyczna została nagrana podwójnie (ang. doubletracking). Kolejnym świetnym zabiegiem jest dodanie do drugiej zwrotki smyków z intra. Daje to efekt pojawienia się znanych dźwięków już przy pierwszym przesłuchaniu. Dużo się tu dzieje. Wymienić warto jeszcze solówkę na perkusjonaliach, oraz wyciszony, drugi refren, w którym zrezygnowano z wyraźnie zarysowanego rytmu. Całość kwituje powtarzana partia basu. Genialnie zaaranżowany utwór. Nie kończymy z posępnym klimatem. Noir Excursion to propozycja bazująca – a jakże – na dźwiękach orkiestry oraz samplach zespołu Milesa Davisa ze ścieżki dźwiękowej do filmu Ascenseur Pour L'Echafaud. Tu warto wspomnieć o intrygującym tekście piosenki (śpiewa Auriant). Bohaterka utworu spotyka człowieka, który zabiera ją w podróż autostopem i ma „walizkę pełną kłamstw”. Przekonał kobietę, by zdjęła tablice rejestracyjne w aucie i sama pojechała dalej w umówione miejsce. Miała za to otrzymać połowę pieniędzy znajdujących się w walizce. Jak się okazuje, samochód był kradziony, kobietę zatrzymała policja, w walizce nie było pieniędzy, a nieznajomy faktycznie obrabował bank. Atmosfera i rytm gęstnieje – powtarza się tekst refrenu „take this car, drive downstate (…)”. Wraca w niespodziewanym momencie. Lata później, gdy kobieta zapomniała już o tej przedziwnej historii, usłyszała te same słowa od mężczyzny w rozmowie z kolejną kobietą. Bardzo udany pomysł. Ciekawym rozwiązaniem jest również udział Gotye w chórkach refrenów. Śpiewa dokładnie to samo, co główna wokalistka. Baby to z kolei mroczna propozycja oparta na samplach z Blasphemous Rumours Depeche Mode. To rodzaj ballady, z pokaźnym udziałem fortepianu oraz sampli orkiestry. Całość kończy delikatne Waiting For You. To rodzaj kameralnego outra z samplem orkiestry i syntezatorami. Całość wybrzmiewa w strugach deszczu, do spokojnego wyciszenia.

Boardface pokazuje kilka prawd. Gotye kapitalnie bawi się rytmami, gatunkami muzycznymi, dynamiką utworów. Korzysta również z rzadko spotykanego muzycznego humoru, stosowanego w nienarzucających się dawkach. Utwory o optymistycznym zabarwieniu są kapitalnie przełamywane melancholią oraz mrokiem. Kompozycje zostały gęsto, ale nieprzesadnie zaaranżowane. To nieszablonowe struktury, dodatkowo uzupełnione przez bardzo dobry, przestrzenny miks. Warto odkryć tę płytę, choć nie jest to proste, bo nadal nie ma jej chociażby na Spotify. Nic dziwnego, że w kolejnych latach, przy okazji premier następnych płyt, talent muzyka został dostrzeżony na światową skalę. 

WERDYKT: ★★★★★★★★★ – przełomowa płyta!

Iggy Pop – Katowice, 06.08.22 (Free Tour) [Relacja]

Iggy Pop był bohaterem drugiego dnia Off Festival. Przełożona trasa w założeniu miała promować album Free z 2019 roku. Katowicki występ był jednak przede wszystkim podsumowaniem ponad 50-letniej kariery legendy punku. Było energiczne, spontanicznie, a momentami – refleksyjnie. Cichymi bohaterami koncertu byli muzycy Free Band, którzy brali udział w nagraniu ostatniej płyty. To dzięki nim prosta i rytmiczna muzyka Popa zyskała nową jakość oraz elementy jazzu i eksperymentu.

O tym, że to będzie koncert nietuzinkowy, dowiedzieliśmy się już w trakcie intra. Na scenie pojawiła się Sarah Lipstate, znana pod pseudonimem Noveller, która rozpoczęła show pierwszymi akcentami swojej solowej, instrumentalnej kompozycji – Rune. Intensywny, mroczny puls, uzupełniały kolejne, nakładane partie gitary elektrycznej. Były przestrzenne akordy, było również granie na gitarze skrzypcowym smyczkiem. Całość uzupełniały w tle archiwalne nagrania z koncertów Iggiego. Gdy dramaturgia osiągnął szczyt, na scenie pojawił się Pop. Pierwsze dźwięki basu zapowiedziały Five Foot One. Iggy, w marynarce założonej na gołe ciało, od pierwszych sekund nawiązał świetny kontakt z fanami. Prowokował, wymachiwał rękoma, robił uniki. W całym tym zamieszaniu upuścił nawet mikrofon. Był w znakomitej formie – również wokalnej – choć jego kawałki nie wymagają zazwyczaj wielkiego warsztatu. Precyzyjny rytm uzupełniały instrumenty dęte – Leron Thomas (twórca większości utworów z nowego albumu) grał na trąbce, a Corey King na puzonie. T.V. Eye i I Wanna Be Your Dog, klasyczne propozycje z repertuaru The Stooges, wybrzmiały potężnie i rozgrzały katowicką publiczność. Iggy nie wytrzymał długo w odzieniu i zdjął swoją marynarkę. Oprócz instrumentów dętych świetną robotę robiły dwie gitary. Noveller grała tu czysto rockowo, bez użycia swojej niezliczonej liczby efektów gitarowych. Co najwyżej przydawał się jej pedał wah wah. Swoje trzy grosze wtrącił tu również Florian Pelliessier, grający na hammondach. Klawiszowiec jest na co dzień muzykiem jazzowym, ale znakomicie odnalazł się w świecie mocnych riffów. 

The Endless Sea z solowego albumu New Values był jedną z najbardziej nieoczywistych kompozycji. Prosty rytm basu Kenny'ego Ruby'ego uzupełniał charakterystyczny rytm perkusji (Tibo Brandalise). W końcu pojawił się bohater kompozycji – charakterystyczny temat, grany na przenikliwie brzmiącym syntezatorze. Dla Iggiego to była chwila odpoczynku od scenicznych ekscesów. Tutaj wokalista skupił się na wiernym oddaniu oryginalnego wykonania. Kolejne dwa utwory, Lust For Life oraz The Passenger, to prawdopodobnie dwa największe przeboje Popa. Rozpoznawalne już po pierwszych taktach, chóralnie odśpiewywane przez publikę, jeszcze mocniej podgrzewające atmosferę. Podobnie, jak poprzednie kawałki, zostały smacznie uzupełnione przez sekcję dętą. Świetnie czuł je Brandalise, a kolejną solówkę w The Passenger zaprezentował Pellissier. Intensywne, przesterowane organy hammonda, mogące kojarzyć się z partiami Jona Lorda w Deep Purple, były świetnym dodatkiem do tej nieskomplikowanej kompozycji. Pomimo niezwykłej intensywności, bijącej ze sceny, pojawiły się jednak również nieco bardziej refleksyjne momenty. Przed Death Trip Iggy zagaił do publiczności, że czerpie z każdego koncertu ogromną energię, bo nie wie, ile jeszcze będzie mógł grać. Szybko jednak rozliczył się z perspektywą śmierci w typowy dla niego, żartobliwy sposób – udając, że podrzyna sobie gardło.

James Bond był niespodzianką w tej jakże przebojowej setliście, bazującej na twórczości z lat 70. i 80. Singiel z albumu Free [Recenzja] ujął przede wszystkim udanym, basowym riffem oraz świetną solówką Thomasa na trąbce. Pellissier, który na początku utworu nie miał klawiszowych obowiązków, stanął za perkusistą i w przekolorowany sposób udawał Jamesa Bonda. Wracamy do lat 70. i albumu The Idiot [Recenzja] – najpierw Sister Midnight, napisane wraz z Davidem Bowiem. Utwór był grany ze świetnym feelingiem i z poszanowaniem studyjnych brzmień. Szczególnie warto pochwalić gitarę Gregoire'a Fauque'a z nałożonym flangerem oraz werbel Brandalise'a ze specjalnym pogłosem. Te partie brzmiały tak, jakby zostały żywcem wyjęte z sesji do The Idiot. Potężne dźwięki syntezatora (zsamplowane ze studyjnej wersji) oznaczały, że czas na Mass Production. Niespieszny, rozbudowany utwór był magicznym, jednym z najlepszych momentów koncertu. Iggy naśladował swoimi gestami pracę maszyny i brawurowo wykonał partie ze swoim charakterystycznym vibrato. To utwór mocno klawiszowy – pojawiło się tu więc miejsce na przeszywające partie Pellissiera. Mimo wszystko, jeden z głównych motywów, który w wersji studyjnej również był grany na syntezatorze, tutaj został wykonany w wersji gitarowo-trąbkowej. Efekt? Brzmieniowo nie do odróżnienia. Tym bardziej że zadbano o lekkie niedostrojenie dźwięków – jak w oryginale. Francusko-amerykański zespół wczuwał się tu maksymalnie w każdy takt. To było niespieszne granie, ale intensywne do granic możliwości. Ostatni moment wytchnienia przed mocną końcówką – Free. Krótka, przestrzenna kompozycja, bazująca na zabawach dźwiękami Noveller oraz zadumanej partii Thomasa. Iggy powtarzał "I wanna be free" i na chwilę zniknął ze sceny, by oddać ją swoim muzykom. 

Końcówka koncertu to ukłon w stronę muzyki The Stooges. Było intensywne Gimme Danger z solówkami Fauque'a oraz Thomasa, a także I'm Sick Of You, czyli – jak powiedział Iggy – jego ulubiona kompozycja dawnego zespołu. Szczególnie drugi z utworów mógł intrygować. W pierwszej, balladowej części delikatny śpiew Iggiego uzupełniały delikatne wtręty trąbki. "I'm Sick Of You" – wrzasnął wokalista, a zespół zaczął grać szybszą i czysto rockową partię. Tu kolejny solowy popis dał Fauque. Minęła ponad godzina mocnego grania, a Iggy nie miał dość. Elektroniczne sample prowadziły przebojowy Run Like A Villain z solowego albumu Zombie Birdhouse. W Search And Destroy publiczność skandowała wraz z Iggim. Tu na przestrzeń i jazz miejsca już nie było. Szalał za to Fauque, dla którego najmocniejsze kawałki były okazją do grania solówek. Intensywna końcówka setu. Po pożegnaniu z publicznością zespół wrócił jeszcze, by przypomnieć dwa utwory The Stooges – Down On The Street oraz Fun House.

Iggy był w świetnej formie i widać było, że chłonie energię płynącą od publiczności. Trzeba również przyznać, że dobrał sobie kapitalny zespół ludzi, którzy potrafili świetnie oddać brzmienie studyjnych wersji utworów. Z drugiej strony wnosili też do doskonale znanej muzyki coś świeżego. Jeśli wszyscy myśleli, że zespół Iggiego z trasy z 2016 r. z Joshem Hommem (Queens Of The Stone Age) oraz Mattem Heldersem (Arctic Monkey) był nie do przebicia, to warto sprawdzić wykonania obecnego zespołu. To był występ festiwalowy, więc zabrakło większej liczby przedstawicieli najnowszego albumu z Sonali czy Glow In The Dark na czele. Nie zabrakło jednak wielu świetnych "klasyków" w kapitalnych aranżacjach.

Sting – Warszawa, 30.07.22 (My Songs Tour) [Relacja]

Ten koncert miał odbyć się dwa lata wcześniej. Na szczęście w końcu się udało. Sting, który pół roku po krakowskim występie w 2019 r. miał wrócić na PGE Narodowy w ramach tej samej trasy, zawiesił plany koncertowe z powodu epidemii koronawirusa. Warszawski koncert mógł więc przypominać klimatem krakowskie wydarzenie – zarówno pod względem doboru utworów, jak i ich aranżacji. Miał jednak zupełnie inny klimat. Pojawiło się także kilka nowości.

Trzon zespołu – podobnie jak w Krakowie – to w dużej mierze skład z trasy Stinga i Shaggiego z 2018 roku. Jamajczyk Kevon Webster na klawiszach, Gene Noble i Melissa Musique w chórkach oraz duet gitarzystów – Dominic i Rufus Miller – ojciec i syn. Nowym perkusistą został Zach Jones, który już wcześniej wbijał bębny m.in. na album 44/876. To jego uderzenia rozpoczęły dynamiczne Message In A Bottle, grane wcześniej przez Stinga z The Police. Utwór, podobnie jak kilka innych kompozycji z lat 70. i 80. został zagrany w niższej tonacji. Warszawska publiczność przyjęła pierwsze dźwięki z ogromnym entuzjazmem. Sting imponował formą wokalną, a gitarowe harmonie były zgrabnie uzupełniane przez organy Webstera. Englishman In New York, kolejny radiowy hit, został przedstawiony w ciekawej, rockowej wersji, ale z poszanowaniem oryginalnego nagrania. Webster grał charakterystyczne frazy pizzicato, a Shane Seager partię na harmonijce ustnej – bardzo podobną do tej, którą w wersji studyjnej sformułował Branford Marsalis na saksofonie. Kolejny hit w niższej tonacji – Every Little Thing She Does Is Magic – zabrzmiał jeszcze ciekawiej niż w oryginale. Głębiej i nieco poważniej, choć tematyka utworu jest dość banalna. Sting, śpiewający z mikrofonem nagłownym, swobodnie spacerował po scenie, nawiązując od czasu do czasu kontakt z publicznością.

Powiewem świeżości były utwory z najnowszego albumu Stinga, The Bridge [Recenzja]. Płyta, która ukazała się w zeszłym roku, okazała się jednak niewystarczającym powodem, by zaktualizować nazwę trasy. Sting pozostał przy haśle My Songs, skupiając się przede wszystkim na promocji składanki ze swoimi największymi hitami nagranymi na nowo [Recenzja]. If It's Love, pierwszy singiel z The Bridge, został przyjęty ciepło, choć oczywiście nie wywołał takiej euforii, jak jego poprzednicy. Miło słyszeć, że utwory – nawet te najnowsze – ulegają ciągłym modyfikacjom. W przypadku If It's Love to m.in. nowe, dłuższe intro oraz wyższe dźwięki gitary Dominica Millera w refrenie, dzięki czemu jest ciekawiej. Rushing Water, drugi singiel z The Bridge to utwór stworzony do gry na żywo. Świetny, chwytliwy motyw i charakterystyczny refren dobrze odnalazły się w zaszczytnym gronie przebojów. Tu również pokuszono się o drobne zmiany – zespół bawił się akcentami, przerywając na chwilę grę głównego motywu, niczym przed kilkoma laty w Seven Days. Sting zmodyfikował również ostatnie frazy "Ease into the water". Ciekawe jednak, że muzycy nie dali szansy publiczności, by nagodzić utwór brawami – piosenka płynnie przeszła w kolejną. If I Ever Lose My Faith In You wskoczył do setlisty w połowie czerwca. Kompozycja została zaprezentowana w prostej, albumowej wersji z harmonijką ustną. Bez chwili wytchnienia, spokojne outro przerodziło się w nieco zmodyfikowany Fields Of Gold. Dominic Miller odrzucił gitarę klasyczną i zdecydował się na grę akordami na swoim nowym blond Telecasterze. Solówkę zagrał Rufus – na barytonowej gitarze elektrycznej. To te same, znane dźwięki, ale grane oktawy niżej. Efekt okazał się bardzo ciekawy. Utwór zyskał również nowe outro, bazujące na głównym motywie. Przed Brand New Day Sting wdał się w rozmowę z Seagerem, sugerując, że musi wcielić się w trudną rolę zagrania partii harmonijki ustnej, którą w wersji albumowej wykonał Stevie Wonder. Faktycznie, utwór był popisem Seagera. Energetyczny utwór z nowymi padami syntezatorowymi poderwał po raz kolejny publiczność zgromadzoną na Stadionie Narodowym. Kolejny "klasyk" – Shape Of My Heart – został zaprezentowany w połączeniu z Lucid Dreams, utworem rapera Juice WRLD. Partie rapu należały w tym przypadku do Gene'a Noble'a ze swoim wielooktawowym, soulowym wokalem. Warto dodać, że zespół kompletnie zawalił bridge. Wątek stracił Dominic Miller, grający na gitarze klasycznej oraz Webster. Solo miał grać tam Seager, który wydusił kilka fałszów, a gdy już zaczął grać dłuższą frazę, Sting zaczął śpiewać kolejną zwrotkę.

Kolejny utwór to nowość w setliście, niegrana od kilku lat. Heavy Cloud No Rain z płyty Ten Summoner's Tales został odświeżony, a ciekawym rozwiązaniem było nawiązanie dialogu Stinga z Musique. Nie zabrakło również charakterystycznej solówki Dominica Millera, którą pochwalił w trakcie gry lider zespołu. Zabrakło natomiast niezwykle udanego Wrapped Around Your Finger, które wypadło z setlisty na korzyść wspomnianego utworu. Powrót do muzyki The Police – najpierw Walking On The Moon (oczywiście w obniżonej tonacji), a później So Lonely z wplecionym fragmentem Everything's Gonna Be Alright Boba Marleya. Ten fragment koncertu zdradził (nie pierwszy raz) inspiracje Stinga reggae, a jak ryba w wodzie czuł się Rufus Miller i Kevon Webster. Kolejne płynne przejście bez przerwy na oddech – tym razem Desert Rose. Jeden z największych hitów Stinga był popisem przedstawicieli rodziny Millerów. Na koniec podstawowego setu pojawiły się dwa kolejne utwory The Police. Zróżnicowane dynamicznie King Of Pain Sting zaśpiewał wraz ze swoim synem, Joe Sumnerem, wymieniając się z nim frazami w zwrotkach. Popis solowy dał również Dominic Miller, a gitarową frazę zakończył – jak za dawnych lat – w innej tonacji, co dało bardzo interesujący efekt. Every Breath You Take to element obowiązkowy każdego występu Stinga. Około 30 tys. słuchaczy z euforią przyjęło pierwsze dźwięki charakterystycznego riffu. I to tyle. Zespół opuścił scenę po godzinie i 15 (słownie: piętnastu) minutach.


Muzycy wrócili, by przypomnieć kolejny hit – Roxanne – jak zawsze, w wersji z jamem między zwrotkami. Przed ostatnim utworem na scenie pojawił się Maciej Stuhr, który usiadł obok Stinga i tłumaczył jego słowa. "Alternatywa dla demokracji to przemoc, opresje, zniewolenie i milczenie. Ta alternatywa to tyrania. Musimy bronić wolności, by być sobą. Wojna w Ukrainie to absurd zbudowany na kłamstwie". Podsumowaniem przesłania Stinga było kameralne Fragile, w którym główny bohater wieczoru, tradycyjnie, grał na gitarze klasycznej. Co ciekawe, Stuhr nieśmiało wsparł Stinga wokalnie w refrenach. Po krótkim pożegnaniu Brytyjczyk pojawił się na scenie z kieliszkiem wódki i wypił symboliczny toast.

To był bardzo energetyczny, ale krótki występ, w którym zabrakło przestrzeni pozwalającej na odpowiednie wybrzmienie poszczególnych utworów. Tym warszawski koncert różnił się od krakowskiego. Dwie rzeczy pozostały niezmienne – świetna forma Stinga i jego stałe punkty w setliście, bez których nie mógłby się odbyć żaden koncert. Szkoda tylko, że muzyk nie przewidział więcej miejsca na mniej oczywiste utwory, które z powodzeniem gra na przedkoncertowych próbach. W trakcie tej warszawskiej zagrał m.in. Why Should I Cry For You oraz absolutną perełkę – przestrzenne When The Angels Fall. Oba z niedocenianego albumu The Soul Cages.

Snowy White – Driving On The 44 (2022) [Recenzja przedpremierowa]

Snowy White, legenda brytyjskiego bluesa, ma ostatnio bardzo produktywny czas. Były muzyk Thin Lizzy czy Pink Floyd prezentuje piąty album studyjny w ciągu sześciu lat! Były projekty z jego zespołem – The White Flames – były także albumy solowe, w których gitarzysta sam grał na większości instrumentów. Tym razem, z pomocą trzech muzycznych przyjaciół, przygotował optymistyczny zestaw bluesowego i balladowego grania z gitarą w roli głównej.

Nowy album otwiera instrumentalne Freshwater. Co ciekawe, pierwsze dźwięki należą do klawiszowca, Maxa Middletona. Przestrzenne, intrygujące arpeggia zwracają uwagę słuchacza i w kolejnych minutach są rozwijane przez White'a – mamy tu m.in. funkującą gitarę rytmiczną oraz mocne solówki. To dynamiczne, zespołowe granie, w którym znalazło się również miejsce na fortepianowe solo Middletona, współkompozytora utworu. Ten utwór to podróż – mniej więcej w okolicy trzeciej minuty zaskakuje nagła zmiana klimatu: rytm staje się spokojniejszy, pojawia się syntezator i perkusjonalia. Świetne rozpoczęcie albumu i definicja zabawy muzyką. Więcej bluesa przynosi ze sobą – a jakże – Longtime Blues. To nastrojowy utwór, bazujący na śpiewnym motywie gitarowym i przestrzennych smykach. Rzecz może kojarzyć się z kompozycjami Chrisa Rei (w szczególności z albumem On The Beach). Co ciekawe, w utworze pojawia się tylko dwóch muzyków – oprócz Snowy'ego (gitary, bas, klawisze), słyszymy również Thomasa White'a – syna gitarzysty, grającego na perkusji elektrycznej. Way Down In The Dark to tętniący życiem utwór o dość poważnej tematyce – mówi o toksycznych, zadufanych w sobie ludziach, którzy chcą pouczać innych. Snowy odpowiada krótko: "nikt nie będzie mi mówił, co mam myśleć". Podobne motywy pojawiały się już na poprzednich albumach White'a, między innymi na płycie Reunited. Kompozycję wyróżnia zespołowy charakter – świetne solo oraz przestrzenne akordy na fortepianie Rhodes gra Ferry Lagendijk, a lekkie smaczki basowe dołożył bohater płyty. Swoje trzy grosze wtrąca również Thomas White, który oprócz gry na perkusji, uzupełnia dynamikę utworu na bongosach czy cowbellu. Słyszymy nawet sample gongu, który pojawiał się już na nagraniach studyjnych White'a w latach 90.  To ponad siedmiominutowa, rozbudowana i dobrze przemyślana kompozycja z charakterystycznym, powtarzanym wersem tytułowym.

Driving On The 44 otwiera prosty, gitarowy motyw. To dynamiczny, rockowy utwór, a wyraziste gitary są tu uzupełniane przez organy hammonda. Co ciekawe, w refrenie pojawił się motyw gitarowy z utworu Nuff Said z 2017 r. (album Reunited). Klimat i tematyka piosenki może z kolei nawiązywać do innego utworu White'a z motywem autostrady – Highway To The Sun. Utwór uzupełnia gitarowe i trochę zbyt mocno przesterowane solo gitarowe. Warto również zwrócić uwagę na humorystyczny tekst. Bohater jechał do miasta Wichita w stanie Kansas, ale zboczył z drogi, trafiając na tytułową autostradę 44 i najprawdopodobniej trafi do miasta Wichita Falls w stanie Teksas. Kilka słów również o samym wokalu White'a. Jak wiadomo, Snowy jest przede wszystkim gitarzystą i – jak sam wielokrotnie przyznawał – nie czuje się pewnie jako wokalista. Wypracował jednak swój nienarzucający się styl z pogranicza śpiewu i melorecytacji. Dzięki temu utworów słucha się naprawdę dobrze, a wokal pasuje do klimatu muzyki. Blues 22 to kolejny zwrot w kierunku klasycznego bluesa. Są gitary, fortepianowe i organowe wstawki oraz blisko 3,5-minutowe, smaczne, przesterowane solo. Podobne, bluesowe granie mamy w instrumentalnym Slinky Too, choć tym razem w rytmie shuffle. To solowy popis gitarzysty. 

Na Driving On The 44 nie brakuje również ballad. To m.in. mocny Ain't No A Secret Thing z potężnym motywem gitarowym oraz bluesującym fortepianem Lagendijka. Bardzo udaną kompozycją jest nastrojowy Keep On Flying. Jednym z bohaterów utworu jest gitara klasyczna – prowadzi utwór i pojawia się również w wydaniu solowym. Słychać również luźne, gitarowe nawiązania do motywu z innego utworu White'a, Good Question, nagranego jeszcze w latach 80. Ciekawym zabiegiem jest również uzupełnienie perkusji rytmem wybijanym przez gitarę akustyczną. Jej brzmienie zostało ustawione w equalizerze w taki sposób, że pełni funkcję perkusjonaliów. Interesujący jest również sam tekst, sugerujący, by żyć w zgodzie ze swoimi ideałami. Muzycznie White'owi udaje się to od zawsze. 

Końcowe minuty albumu to, oprócz bluesa, dawka dynamicznego grania. Najpierw One Man Girl z tekstem o typowej w bluesie tematyce – uczuciach.  Wyróżnikiem jest tu solo na fortepianie Middletona oraz udane, gitarowe harmonie. Co ciekawe, gitarzysta kojarzony ze złotym Gibsonem Les Paul, tym razem nagrywał swoje partie na gitarze PRS. Lady Luck (So Mean To Me) to singlowa propozycja oparta na wyrazistym rytmie oraz gitarowych brzmieniach. W tym przypadku White sięga po efekt wah-wah, z którego bardzo często korzystał w latach 90. 

To nie jest płyta przełomowa i nie takie było jej założenie. Przyznaje to zresztą sam bohater płyty, opisując ją w przedpremierowych wywiadach jako spokojną i nastrojową kolekcję utworów, które powstały w czasie lockdownu. Jednego Snowy'emu odmówić nie można – prawdy i wierności swoim ideałom. White to mistrz gitarowych fraz, który stawia na improwizację i brzmienie bez większych udziwnień. Driving On The 44 to płyta, która podąża swoją drogą.

WERDYKT: ★★★★★★★ – interesująca płyta