O tym, że to będzie koncert nietuzinkowy, dowiedzieliśmy się już w trakcie intra. Na scenie pojawiła się Sarah Lipstate, znana pod pseudonimem Noveller, która rozpoczęła show pierwszymi akcentami swojej solowej, instrumentalnej kompozycji – Rune. Intensywny, mroczny puls, uzupełniały kolejne, nakładane partie gitary elektrycznej. Były przestrzenne akordy, było również granie na gitarze skrzypcowym smyczkiem. Całość uzupełniały w tle archiwalne nagrania z koncertów Iggiego. Gdy dramaturgia osiągnął szczyt, na scenie pojawił się Pop. Pierwsze dźwięki basu zapowiedziały Five Foot One. Iggy, w marynarce założonej na gołe ciało, od pierwszych sekund nawiązał świetny kontakt z fanami. Prowokował, wymachiwał rękoma, robił uniki. W całym tym zamieszaniu upuścił nawet mikrofon. Był w znakomitej formie – również wokalnej – choć jego kawałki nie wymagają zazwyczaj wielkiego warsztatu. Precyzyjny rytm uzupełniały instrumenty dęte – Leron Thomas (twórca większości utworów z nowego albumu) grał na trąbce, a Corey King na puzonie. T.V. Eye i I Wanna Be Your Dog, klasyczne propozycje z repertuaru The Stooges, wybrzmiały potężnie i rozgrzały katowicką publiczność. Iggy nie wytrzymał długo w odzieniu i zdjął swoją marynarkę. Oprócz instrumentów dętych świetną robotę robiły dwie gitary. Noveller grała tu czysto rockowo, bez użycia swojej niezliczonej liczby efektów gitarowych. Co najwyżej przydawał się jej pedał wah wah. Swoje trzy grosze wtrącił tu również Florian Pelliessier, grający na hammondach. Klawiszowiec jest na co dzień muzykiem jazzowym, ale znakomicie odnalazł się w świecie mocnych riffów.
The Endless Sea z solowego albumu New Values był jedną z najbardziej nieoczywistych kompozycji. Prosty rytm basu Kenny'ego Ruby'ego uzupełniał charakterystyczny rytm perkusji (Tibo Brandalise). W końcu pojawił się bohater kompozycji – charakterystyczny temat, grany na przenikliwie brzmiącym syntezatorze. Dla Iggiego to była chwila odpoczynku od scenicznych ekscesów. Tutaj wokalista skupił się na wiernym oddaniu oryginalnego wykonania. Kolejne dwa utwory, Lust For Life oraz The Passenger, to prawdopodobnie dwa największe przeboje Popa. Rozpoznawalne już po pierwszych taktach, chóralnie odśpiewywane przez publikę, jeszcze mocniej podgrzewające atmosferę. Podobnie, jak poprzednie kawałki, zostały smacznie uzupełnione przez sekcję dętą. Świetnie czuł je Brandalise, a kolejną solówkę w The Passenger zaprezentował Pellissier. Intensywne, przesterowane organy hammonda, mogące kojarzyć się z partiami Jona Lorda w Deep Purple, były świetnym dodatkiem do tej nieskomplikowanej kompozycji. Pomimo niezwykłej intensywności, bijącej ze sceny, pojawiły się jednak również nieco bardziej refleksyjne momenty. Przed Death Trip Iggy zagaił do publiczności, że czerpie z każdego koncertu ogromną energię, bo nie wie, ile jeszcze będzie mógł grać. Szybko jednak rozliczył się z perspektywą śmierci w typowy dla niego, żartobliwy sposób – udając, że podrzyna sobie gardło.
James Bond był niespodzianką w tej jakże przebojowej setliście, bazującej na twórczości z lat 70. i 80. Singiel z albumu Free [Recenzja] ujął przede wszystkim udanym, basowym riffem oraz świetną solówką Thomasa na trąbce. Pellissier, który na początku utworu nie miał klawiszowych obowiązków, stanął za perkusistą i w przekolorowany sposób udawał Jamesa Bonda. Wracamy do lat 70. i albumu The Idiot [Recenzja] – najpierw Sister Midnight, napisane wraz z Davidem Bowiem. Utwór był grany ze świetnym feelingiem i z poszanowaniem studyjnych brzmień. Szczególnie warto pochwalić gitarę Gregoire'a Fauque'a z nałożonym flangerem oraz werbel Brandalise'a ze specjalnym pogłosem. Te partie brzmiały tak, jakby zostały żywcem wyjęte z sesji do The Idiot. Potężne dźwięki syntezatora (zsamplowane ze studyjnej wersji) oznaczały, że czas na Mass Production. Niespieszny, rozbudowany utwór był magicznym, jednym z najlepszych momentów koncertu. Iggy naśladował swoimi gestami pracę maszyny i brawurowo wykonał partie ze swoim charakterystycznym vibrato. To utwór mocno klawiszowy – pojawiło się tu więc miejsce na przeszywające partie Pellissiera. Mimo wszystko, jeden z głównych motywów, który w wersji studyjnej również był grany na syntezatorze, tutaj został wykonany w wersji gitarowo-trąbkowej. Efekt? Brzmieniowo nie do odróżnienia. Tym bardziej że zadbano o lekkie niedostrojenie dźwięków – jak w oryginale. Francusko-amerykański zespół wczuwał się tu maksymalnie w każdy takt. To było niespieszne granie, ale intensywne do granic możliwości. Ostatni moment wytchnienia przed mocną końcówką – Free. Krótka, przestrzenna kompozycja, bazująca na zabawach dźwiękami Noveller oraz zadumanej partii Thomasa. Iggy powtarzał "I wanna be free" i na chwilę zniknął ze sceny, by oddać ją swoim muzykom.
Końcówka koncertu to ukłon w stronę muzyki The Stooges. Było intensywne Gimme Danger z solówkami Fauque'a oraz Thomasa, a także I'm Sick Of You, czyli – jak powiedział Iggy – jego ulubiona kompozycja dawnego zespołu. Szczególnie drugi z utworów mógł intrygować. W pierwszej, balladowej części delikatny śpiew Iggiego uzupełniały delikatne wtręty trąbki. "I'm Sick Of You" – wrzasnął wokalista, a zespół zaczął grać szybszą i czysto rockową partię. Tu kolejny solowy popis dał Fauque. Minęła ponad godzina mocnego grania, a Iggy nie miał dość. Elektroniczne sample prowadziły przebojowy Run Like A Villain z solowego albumu Zombie Birdhouse. W Search And Destroy publiczność skandowała wraz z Iggim. Tu na przestrzeń i jazz miejsca już nie było. Szalał za to Fauque, dla którego najmocniejsze kawałki były okazją do grania solówek. Intensywna końcówka setu. Po pożegnaniu z publicznością zespół wrócił jeszcze, by przypomnieć dwa utwory The Stooges – Down On The Street oraz Fun House.
Iggy był w świetnej formie i widać było, że chłonie energię płynącą od publiczności. Trzeba również przyznać, że dobrał sobie kapitalny zespół ludzi, którzy potrafili świetnie oddać brzmienie studyjnych wersji utworów. Z drugiej strony wnosili też do doskonale znanej muzyki coś świeżego. Jeśli wszyscy myśleli, że zespół Iggiego z trasy z 2016 r. z Joshem Hommem (Queens Of The Stone Age) oraz Mattem Heldersem (Arctic Monkey) był nie do przebicia, to warto sprawdzić wykonania obecnego zespołu. To był występ festiwalowy, więc zabrakło większej liczby przedstawicieli najnowszego albumu z Sonali czy Glow In The Dark na czele. Nie zabrakło jednak wielu świetnych "klasyków" w kapitalnych aranżacjach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz