Sting – The Bridge (2021) [Recenzja]

Multigatunkowy Sting powrócił z nowym zestawem piosenek. W ostatnich latach takie hasło – powiedzmy to sobie szczerze – ekscytowało coraz mniej. Było musicalowe i folkowe The Last Ship, był rockowy i źle wyprodukowany krążek 57th & 9th, pojawiła się również płyta z Shaggim w rytmach reggae. Co tym razem wymyślił były wokalista i basista The Police? W wielkim skrócie –  zaprezentował krążek, który powinien nagrać już dużo wcześniej.

Wyrazisty i prosty rytm perkusji zapowiada Rushing Water. To energetyczny, rockowy, mądry i nośny utwór z wpadającym ucho refrenem i ciekawym riffem w zwrotkach. Są gitary wieloletniego kompana basisty, Dominica Millera, są również przeszywające syntezatory. Wisienką na torcie są efektowne chórki, przywołujące najlepsze dokonania Stinga. To propozycja radiowa, ale w obliczu zmieniającego się rynku muzycznego trudno nazwać ją mainstreamową. Podobnie zresztą, jak drugi z singli – If It's Love. To beztroskie granie z wyraźnym podziałem na zwrotki i refreny. Nie ma tu momentów zaskoczenia, nie ma bridge'a, który narzucałby zmianę nastroju. Jest pogodnie, stosownie do nieco naiwnego tekstu, w którym miłość porównana jest do choroby. Gitary Millera mogą przywoływać klimat All This Time, ale to zdecydowanie mniej ambitne granie. W utworze słyszymy również innych muzyków z zespołu Stinga: Josha Freese'a na perkusji oraz Gene'a Noble'a i Mellisę Musique w chórkach. W tle pojawia się nawet... klaszczący Shaggy. Na koniec największa kontrowersja – główny motyw, który Sting zdecydował się zagwizdać. Przez to utwór brzmi trochę jak intro do serialu o rodzinnych perypetiach. Wydaje się, że ciekawiej byłoby, gdyby ten motyw zagrał na gitarze Dominic Miller. The Book Of Numbers jest prowadzone przez gitarę elektryczną z obniżonym strojeniem. Jest tu zdecydowanie więcej przestrzeni, niż w poprzednich kompozycjach. Pojawia się gitara akustyczna, są również brzmieniowe zabawy Millera. Gorzej dzieje się w refrenach, w których pojawiają się plastikowe dęciaki i perkusja z wtyczki vst (zasługa producenta, Martina Kirszenbauma). Mimo wszystko utwór ma w sobie coś, co przykuwa uwagę. Dodatkową ciekawostką jest tekst, w którym Sting przedstawia historię J. Roberta Oppenheimera, twórcy bomby atomowej. Jego duch pojawia się na meksykańskiej pustyni. Historia opowiadana jest w kontekście Księgi Liczb ze Starego Testamentu. Loving You to ukłon w stronę R&B. Utwór wyprodukowała Maya Jane Coles, niezwiązana wcześniej z twórczością Stinga. W praktyce jedyną rzeczą wykonaną w tym utworze przez Stinga jest tekst i partie wokalne. Jednostajny, elektroniczny rytm, uzupełnia powtarzający się motyw gitarowy i przedziwne, zmodulowane wokale w tle (miało być nowocześnie i klubowo?). Polecam traktować utwór jako przerywnik.

Harmony Road to rzecz, którą co niektórzy mogli gdzieś już słyszeć. Konkretnie – na albumie Absinthe Dominica Millera, pod nazwą Etude. Sting stworzył ten utwór na podstawie zapętlonego motywu gitarzysty. Ostatecznie, Millera zamienił gitarę klasyczną na elektryczną, zmienił tonację i nagrał swoje partie na nowo. To chyba najciekawsza współpraca między muzykami od czasów The Lullaby For An Anxious Child. Nietypowy rytm 5/4 (który już wcześniej pojawił się m.in. w Seven Days) w połączeniu ze skomplikowaną, wijącą się linią melodyczną Stinga, powoduje, że utwór może okazać się nieoczywisty i nieco trudniejszy w odbiorze. Nadal jest to jednak "soft" czy inny "pop" rock. Magicznym momentem jest zmiana klimatu w środkowej części kompozycji i gościnna solówka na saksofonie sopranowym Branforda Marsalisa. Melancholijne brzmienie ciekawie łączy się z tekstem, mówiącym o wpływie okolicy, w której się wychowaliśmy, na naszą tożsamość. To motyw, z którym Sting rozprawiał się (choć w zupełnie inny sposób) na płycie The Last Ship. For Her Love to rzecz chyba specjalnie stworzona po to, by przywoływała motyw z Shape Of My Heart. Należy jednak przyznać, że pomimo podobnego motywu gitary klasycznej, kompozycja podąża odmienną ścieżką. Za udany można uznać refren, podzielony na kwestie delikatnego chóru oraz partię Stinga. W mocniejszym bridge'u pojawia się również dodatkowa dramaturgia. Szkoda tylko, że podstawą rytmu jest stały, powtarzalny motyw reggaetonowy. Dzięki perkusji kompozycja mogłaby zmieniać swoją dynamikę i lepiej uzupełniałaby partie gitarowe. 

Czas na utwory mocniej inspirowane folkiem. The Hills On The Border, bazujący na legendzie związanej z murem Hadriana, to prosty, zaprogramowany rytm, skrzypce, melodeon i delikatne syntezatory. Gdzieniegdzie z miksu wybijają się również przestrzenne gitary Millera. W efekcie mamy do czynienia z nieoczywistym popem mocno czerpiącym z brytyjskich tradycji. Interesującym rozwiązaniem jest również chmura dźwiękowa, powstała na bazie folkowych instrumentów. Słyszymy ją w bridge'u i w outro. To specyficzny, ale udany kawałek. Jedną z najciekawszych propozycji na płycie jest Captain Bateman. W oryginale to Lord Bateman, tradycyjna, folkowa ballada, wywodząca z terenów Anglii i Szkocji. Historia, pochodząca najprawdopodobniej z XII wieku, została oryginalnie ujęta w 21 zwrotkach. Sting znacząco skondensował historię uwięzionego lorda, który proponował córce strażnika więziennego małżeństwo w zamian za uwolnienie. Trzeba przyznać, że utwór brzmi bardzo świeżo – to ciekawa fuzja rocka, folku, a w ostatniej części również klimatów fusion ze smacznymi syntezatorami (Fred Renaudin) i wokalizą Laili Biali. Ucho cieszą również delikatne wstawki skrzypiec (Peter Tickell), a w ostatnim refrenie – skwitowanie refrenu coraz to niższymi akordami w tonacji. Niezwykle cieszy również powrót Manu Katche! Po 18 latach przerwy, francuski perkusista pojawił się w dwóch albumowych utworach. Drugim z nich jest jazzujące The Bells Of St. Thomas. Katche gra tu na miotełkach, Sting szarpie struny kontrabasu, a Miller... ponownie przywołuje solową kompozycję. Tak – utwór oparty jest na motywie walca, znanym ostatnio jako Valium (płyta Silent Light), a wcześniej – Luberon (album First Touch). W tym przypadku gitarę z pudłem zastąpiły subtelne dźwięki szklankowego stratocastera. Ponownie, wartościowym uzupełnieniem są przestrzenne syntezatory Renaudina i Tony'ego Lake'a. To jedna z najlepszych kompozycji na płycie, dodatkowo okraszona surrealistycznym tekstem. The Bridge powstał po tym, jak Sting przygotował nową aranżację tradycyjnego Waters Of Tyne. Ballada na dwie gitary akustyczne to wdzięczne podsumowanie albumu i opisanych na nich historii, w których pojawia się motyw mostu, łączącego dwa światy. Tak przynajmniej swój zamysł opisuje Sting. Odważniejsi mogą więc nawet stwierdzić nawet, że mieliśmy do czynienia z koncept albumem.

Po przesłuchaniu albumu pojawia się sporo przemyśleń. Po pierwsze – ten album jest brzmieniową konsekwencją tego, co Sting prezentował kilka lat temu na trasie Back To Bass (2011-2013). Po drugie: produkcyjnie to najmocniejszy album od lat – pomijając już nawet pomijające się z rzadka wtyczki vst. Brzmienie utworów jest spójne, a dobór instrumentów – pomysłowy. Bardzo cieszy powrót byłych członków zespołu Stinga – oprócz Katchego, Marsaillsa i Tickella, słyszymy również znakomitą wokalistkę, Jo Lawry. Wydaje się także, że to stylistycznie najmocniejszy powrót Stinga do tego, co nagrywał w złotych dla niego latach 90. Zastanawia z kolei fakt, że muzyk mocno wspierał się pomysłami swoich muzycznych partnerów. Jaka jest tego przyczyna? Zostawiam to do własnej interpretacji. Płyta stawia wiele znaków zapytania, ale zdecydowanie warto poświęcić jej czas.

WERDYKT: ★★★★★★★ – interesująca płyta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz