Deep Purple – Katowice, 24.05.2017 (The Long Goodbye Tour) [Relacja]

Stało się. Po prawie pięćdziesięciu latach na scenie, Deep Purple, legenda brytyjskiego rocka, żegna się z fanami kolejnych europejskich krajów. Pod koniec maja muzycy zagrali  swoje (prawdopodobnie) ostatnie koncerty w Polsce. Zespół przyjechał do Katowic dzień po występie w łódzkiej Atlas Arenie i zagrał w Spodku. To był mój pierwszy koncert Purpli, przed którym nie zapoznałem się wcześniej z tym, co zespół zaprezentował w innych miastach. Opłacało się, dzięki temu muzycy wielokrotnie mnie zaskoczyli.

Brytyjczycy promowali występem swoje najnowsze wydawnictwo, wydany miesiąc wcześniej, album "InFinite" (recenzja w LINKU). Byłem więc szczególnie ciekawy, w jakim stopniu zespół zaprezentuje widzom materiał z tej płyty. Odpowiedź przyszła bardzo szybko – koncert otworzyły złowieszcze syntezatory Time For Bedlam. Na środku sceny pojawił się Ian Gillan, który zaintonował niskie, patetyczne intro. Z pierwszym uderzeniem perkusji do akcji wkroczył cały zespół. Wokalista zgubił co prawda rytm w pierwszej zwrotce i zapomniał wersów w drugiej, ale to było naprawdę kapitalne, mocne i przejmujące otwarcie koncertu. Bez chwili przerwy, purpurowi przeszli do Fireball, szybkiego i klasycznego grania zespołu. Utwór zabrzmiał potężnie, a punktem kulminacyjnym był charakterystyczny motyw zagrany przez Dona Aireya na przesterowanych Hammondach. Bloodsucker, podobnie do poprzedniego utworu, był sporym wyzwaniem dla Gillana, który zdecydowanie gorzej radzi sobie w dynamicznych, szybkich piosenkach, w których nie ma czasu na wytchnienie. Z racji screamów w oryginalnym nagraniu, zmienił nieco partię wokalną i utwór obronił się na żywo. Ciekawą wymianę solówek pokazali Airey i gitarzysta, Steve Morse.

W Spodku zapanowała prawdziwie purplowa atmosfera. Stały punkt koncertów, Strange Kind Of Woman, wypadł bardzo solidnie. Gillan dobrze czuje się z ogranym repertuarem i nawet spokojny bridge w rytmie walca, który wymaga od niego naprawdę wysokich rejestrów, śpiewa bez najmniejszego błędu. Tradycyjnie, kawałek kończyła wokaliza frontmana, którą Morse odtwarzał na gitarze. Gillan nie omieszkał rezygnować ze swojego humorystycznego zagrania i w pewnym momencie zamiast kolejnego wyciągania dźwięków opowiedział gitarzyście ponad minutową historię o ukochanej kobiecie. Reakcją Morse'a był zlepek zupełnie przypadkowych dźwięków. "Exactly" skwitował wokalista. W taki sposób zespół zakończył segway klasyków. Kolejnym fragmentem z "InFinite" okazał się Johnny's Band, utwór oparty na prostym riffie w stylu AC/DC. Z pozoru przebojowa kompozycja, nie porwała Spodka i nie wniosła do koncertu niczego nowego i wartego zapamiętania. Mistrzostwem był natomiast sposób zapowiadania kawałka. Gillan opowiadał, że chętnie poszedłby do fryzjera, żeby ściąć swoje włosy. Niestety, nie był przekonany, jaką fryzurę wybrać i zarzucił ten pomysł. W połowie zdania przerwał mu zespół, który grając pierwszy akord utworu, zagłuszył frontmana. Wyjątkowo wyszukane, brytyjskie poczucie humoru. Niespodzianką okazał się Uncommon Man pochodzący z przedostatniej płyty zespołu, "Now What?!". Purple szybko zapominają o swoich poprzednich płytach i rzadko zdarza się, że nowsze utwory zostają na dłużej w setliście. W tym przypadku ta nader udana kompozycja została nowym koncertowym szlagierem. W Spodku nieznacznie przedłużono jej subtelne intro, opierające się na przestrzennej, eterycznej gitarze Morse'a i syntezatorach Aireya. Gillan brzmiał pewnie i uzupełniał refrenowy riff. Mocnym punktem była nieco orientalna solówka na organach Hammoda, którą katowicka publiczność uzupełniła rytmicznymi oklaskami. Kolejną, nomen omen, niespodzianką był rozbudowany The Surprising. Nowy utwór spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem publiczności, prawdopodobnie dzięki udanym nawiązaniom do muzyki lat 60. i kapitalnej, przejmującej partii Aireya na pianinie, w trakcie której Spodek ogarnęła cisza. Utwór został zagrany nieco wolniej niż wersja studyjna, prawdopodobnie ze względu na skomplikowany rytm grany przez Iana Paice'a. Warto zwrócić uwagę na częstszą obecność Gillana na scenie w trakcie tej trasy. W poprzednich latach jego zejścia za kotarę w trakcie partii instrumentalnych były zdecydowanie częstsze. Wraz z solówką Aireya na Hammondach rozpoczęło się Lazy, blues ulubiony przez fanów. Było tutaj dużo swobody i zabawy, której brakowało w poprzednich, bardziej progresywnych kompozycjach.

Do takich klimatów zespół wrócił natomiast w Birds Of Prey, czwartym i ostatnim tego wieczora utworze z nowej płyty. Mocny riff gitarowy wspierany przez przeszywające dźwięki syntezatora Moog był kolejnym powiewem świeżości w setliście Deep Purple. Warto zauważyć, że muzycy przeszli w połowie utworu do niższej tonacji. Wszystko po to, żeby Gillan bez problemu wyciągnął najwyższe partie w kompozycji. Wisienką na torcie była rozciągnięta na wiele taktów, wysublimowana solówka Morse'a. Zaskoczył Hell To Pay, który potwierdził, że muzycy bardzo cenią sobie płytę "Now What?!". Atmosfera robiła się gorąca i coraz więcej widzów zaczynało się bawić. Miłym akcentem był wyraźny refren, który Gillan zaśpiewał wspólnie do jednego mikrofonu z Morsem i basistą, Rogerem Gloverem. Od ponad dziesięciu lat stałym elementem koncertu Deep Purple były solowe, kilkuminutowe występu Aireya i Morse'a. Tym razem swoje "pięć minut" dostał tylko ten pierwszy. W trakcie solówki pokazał cały przekrój swoich charakterystycznych brzmień, począwszy od elektronicznych brzmień Mooga i kiczowatych wstawek orkiestrowych, kończąc na nutach Marszałka Dąbrowskiego oraz fragmentach Szła Dzieweczka Do Laseczka i etiudy Chopina zagranych na fortepianie. Polskie akcenty spotkały się ze świetnym odbiorem widowni. Uderzając w klawisze organów, Airey zapowiedział Perfect Strangers. Brawurowe wykonanie utworu porwało do zabawy cały Spodek. Podobnie było w przypadku Space Truckin' oraz Smoke On The Water, które zamykały podstawowy set. Muzycy zagrali je tak jak zawsze – solidnie i bez nowych udziwnień. Ciekawym akcentem był film ilustrujący ostatni kawałek, prezentujący fragmenty gazet mówiące o pożarze w Montreaux, który jest tematem popularnego "Dymu na wodzie". Zespół wrócił na scenę po kilku chwilach i zagrał standardowy zestaw bisów – Hush i Black Night, klasyki z chwytliwymi riffami, które śpiewał chyba każdy widz. Przyznam, że ogrywanie niezliczony raz tych samych kawałków było dla mnie niezbyt ekscytującym doznaniem. Muzycy nie omieszkali wstawiać w kompozycje swoich solówek i stworzyli istnie jazzową atmosferę. Trzeba także podkreślić, że bisy były grane z niebywałą, niemalże mechaniczną precyzją. Zespół zszedł ze sceny, uśmiechając się i machając fanom. "Take it easy, bye" rzucił na pożegnanie Gillan.

Emocje na koncercie były ogromne. Cieszy, że zespół nadal porywa widzów i potrafi doprowadzić ich do różnych stanów. Ich brzmienie cały czas jest potężne, a wokal Gillana brzmi najlepiej od czasów trasy Bananas z 2003 roku. Dlatego też szkoda, że obecna trasa ma być tą ostatnią. Szacunek za to, że muzycy zaprezentowali naprawdę porządną dawkę utworów z dwóch najnowszych płyt, które często ekscytowały mocniej niż oklepane klasyki. Koncert w Spodku był absolutnie magicznym widowiskiem.

2 komentarze:

  1. Airey nie zagrał hymnu Polski...Jeśli ktoś myli kompozycje Chopina z Mazurkiem, to trochę siara ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. youtube.com/watch?v=BpFmXxlLOo8
      Będąc na koncercie odniosłem wrażenie, że Airey wplótł we fragment swojej solówki pierwsze 3-4 nuty Mazurka w różnych tonacjach (w nagraniu w linku od 1:30). Jeśli to także cytat z Chopina to przepraszam i poprawiam błąd. Trzeba jednak przyznać, że powyższy fragment ma momentami rytm naszgo hymnu, a w 1:38 wyraźnie słychać pierwsze nuty Mazurka we właściwej tonacji.

      Usuń