Deep Purple – InFinite (2017) [Recenzja]

Nowa płyta Deep Purple to najprawdopodobniej pożegnanie zespołu. „InFinite”, zwieńczający długą karierę Brytyjczyków, to klamra podsumowująca wszystkie kierunki, które obierał zespół. Trafione, ale także te błędne.  

Album otwiera patetyczny i intrygująco przetworzony głos wokalisty, Iana Gillana. Tło zapełnia złowieszczy, niski syntezator. To Time For Bedlam. Po kilku wersach stylizowanych na modlitwę (podobnych do tych z „Blackstar” Bowiego), do akcji wkracza cały zespół. Utwór jest wyjątkowo agresywny, idealnie komponuje się z prowokującym tekstem. Wyraźny refren dodaje kompozycji singlowego zacięcia. Mistrzostwem jest też solówka Dona Airey’a, który przekomarza się z sekcją rytmiczną i przedziwnie akcentuje kolejne dźwięki organów Hammonda. Utwór cechuje kompozycja klamrowa, zamykają go kolejne przetworzone wersy Gillana. Druga propozycja zespołu, Hip Boots, to przeciętne, hardrockowe granie. Trzyminutowy kawałek opiera się na mocnym riffie, a wokalista zaciąga tutaj niczym wokaliści country. Singlowy All I Got Is You to powrót do konkretnego, rozbudowanego grania. Kompozycja opiera się na jazzujących akordach. Jedynym słabszym ogniwem są tutaj nieco kiczowate partie Airey’a na syntezatorze Moog. O ile na poprzednim, bardzo udanym albumie, „Now What?!” (recenzja TUTAJ), muzycy zaprezentowali długie kompozycje oscylujące w okolicach pięciu minut, o tyle na „InFinite” weszło kilka krótszych kawałków, trwających trzy minuty z hakiem. W tak krótkim czasie Purple nie mają możliwości rozbudować swoich pomysłów. Bardzo udany, fortepianowy motyw One Night In Vegas, mógł być z powodzeniem rozwinięty, a kompozycja mogłaby zyskać bardziej progresywnego charakteru. Potencjału nie wykorzystano również w Get Me Outta Here, opartym na rytmie reggae. Jego podstawą jest partia perkusji Iana Paice’a z utworu Bodyline z poprzedniej płyty zespołu. Została komputerowo zwolniona i przy kolejnych uderzeniach słychać elektroniczne, sztuczne zakłócenia. Należy tu skrytykować producenta płyty, Boba Ezrina, który zaakceptował ten niecodzienny pomysł. Na szczęście na „InFinite” pojawiły się też bardziej złożone utwory, których tak dużo było przecież na jej poprzedniczce. Absolutnym dziełem jest progresywny The Surprising, złożony z kilku motywów. To niesamowite, że Purple byli w stanie oddać brzmienie zespołu z wczesnych lat 70. Mroczne, nieco orientalizujące intro zapowiada, że nie będzie to utwór oczywisty. Po chwili wchodzi delikatna, balladowa gitara Steve’a Morse’a i wokal Gillana. Całość idealnie uzupełnia tekst o kuszeniu przez diabła i anioła. Po dwóch refleksyjnych zwrotkach ciszę przerywa agresywny werbel i Hammondy. Kompozycja nabiera rozpędu, w roli głównej pojawia się solo Morse’a. Akordy zmieniają się coraz szybciej i nabierają coraz większej ostrości. Nagle utwór całkowicie zmienia swój charakter, pojawiają się delikatne syntezatory, a po chwili wchodzi piękny motyw fortepianowy. To najbardziej magiczny moment „InFinite”. W ciągu sześciu minut Purple udowodnili, że nadal są w stanie tworzyć dzieła sztuki. W jednej kompozycji zawarli szereg skrajnych emocji. Skojarzenia z legendarnym Child In Time jak najbardziej dozwolone. Nieudanym pomysłem jest popowy Johnny’s Band, oparty na dennym riffie i prozaicznym refrenie. Całość, włącznie z tandetnym, elektronicznym intrem, przypomina płytę „Bananas”, którą zespół popełnił w 2003 roku. Ciekawą propozycją jest On Top Of The World. Pozornie to zwyczajny utwór podzielony na zwrotki i refreny. Dominuje tutaj mocny riff wsparty potężnym brzmieniem basu Rogera Glovera, ale nagle hardrockowy klimat zupełnie zanika, rozmywa się i w roli głównej pojawia się przestrzenny syntezator – to miejsce na popis Gillana. Opowiada humorystyczny monolog o wizycie u Wenus i konsumpcji ryżu. Kolejną dłuższą kompozycją jest balladowy Birds Of Prey. Wyrazisty, mocny riff kontrastują przestrzenne zwrotki. Na wokal Gillana ponownie nałożono efekty (tym razem phaser), a perkusję Paice’a wzbogacono o delay. Warto zauważyć też, że frontman Purpli wyciąga tutaj wysokie dźwięki aż miło. Pokazuje, że pomimo wieku nadal ma dobre możliwości wokalne, na których brak w trakcie koncertów coraz częściej narzekają fani. Przechodząc jednak do meritum – ten utwór to pokaz umiejętności Steve’a Morse’a, który gra tutaj niepodobną do swojego stylu, bardzo powolną i dostojną solówkę. Kiedy muzycy zbudowali odpowiedni klimat, nagle wszystko niszczy Roadhouse Blues. Cover The Doors nie pasuje do reszty utworów. To niczym niewyróżniający się blues, któremu brak charakteru. Jak jednak przyznali muzycy w wywiadach, został nagrany pod wpływem chwili, bez wcześniejszego opracowania. To słychać.

„InFinite” nadal zachowuje najważniejszy element muzyki Deep Purple – zabawę. Podstawą ich twórczości są eksperymenty, solówki oraz humorystyczne teksty Gillana. To wszystko u Brytyjczyków nadal funkcjonuje bardzo sprawnie . Płyta może sprawiać jednak pewien zawód – jest następczynią kapitalnej „Now What?!” i nie prezentuje jej poziomu. Ma kilka słabszych momentów, co jest już chyba znakiem firmowym większości płyt Purpli i chyba tak już musi pozostać.

WERDYKT: ★★★★★★★ – interesująca płyta



Recenzja ukazała się także w magazynie Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr "Nowe Dziennikarstwo": LINK 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz