Nowa płyta
Deep Purple to najprawdopodobniej pożegnanie zespołu. „InFinite”, zwieńczający
długą karierę Brytyjczyków, to klamra podsumowująca wszystkie kierunki,
które obierał zespół. Trafione, ale także te błędne.
Album otwiera patetyczny i intrygująco przetworzony głos wokalisty, Iana
Gillana. Tło zapełnia złowieszczy, niski syntezator. To Time For Bedlam.
Po kilku wersach stylizowanych na modlitwę (podobnych do tych z
„Blackstar” Bowiego), do akcji wkracza cały zespół. Utwór jest wyjątkowo
agresywny, idealnie komponuje się z prowokującym tekstem. Wyraźny
refren dodaje kompozycji singlowego zacięcia. Mistrzostwem jest też
solówka Dona Airey’a, który przekomarza się z sekcją rytmiczną i
przedziwnie akcentuje kolejne dźwięki organów Hammonda. Utwór cechuje
kompozycja klamrowa, zamykają go kolejne przetworzone wersy Gillana.
Druga propozycja zespołu, Hip Boots, to przeciętne, hardrockowe
granie. Trzyminutowy kawałek opiera się na mocnym riffie, a wokalista
zaciąga tutaj niczym wokaliści country. Singlowy All I Got Is You to
powrót do konkretnego, rozbudowanego grania. Kompozycja opiera się na
jazzujących akordach. Jedynym słabszym ogniwem są tutaj nieco kiczowate
partie Airey’a na syntezatorze Moog. O ile na poprzednim, bardzo udanym
albumie, „Now What?!” (recenzja TUTAJ), muzycy zaprezentowali długie kompozycje
oscylujące w okolicach pięciu minut, o tyle na „InFinite” weszło kilka
krótszych kawałków, trwających trzy minuty z hakiem. W tak krótkim
czasie Purple nie mają możliwości rozbudować swoich pomysłów. Bardzo
udany, fortepianowy motyw One Night In Vegas, mógł być z
powodzeniem rozwinięty, a kompozycja mogłaby zyskać bardziej
progresywnego charakteru. Potencjału nie wykorzystano również w Get Me Outta Here,
opartym na rytmie reggae. Jego podstawą jest partia perkusji Iana
Paice’a z utworu Bodyline z poprzedniej płyty zespołu. Została
komputerowo zwolniona i przy kolejnych uderzeniach słychać
elektroniczne, sztuczne zakłócenia. Należy tu skrytykować producenta
płyty, Boba Ezrina, który zaakceptował ten niecodzienny pomysł. Na
szczęście na „InFinite” pojawiły się też bardziej złożone utwory,
których tak dużo było przecież na jej poprzedniczce. Absolutnym dziełem
jest progresywny The Surprising, złożony z kilku motywów. To
niesamowite, że Purple byli w stanie oddać brzmienie zespołu z wczesnych
lat 70. Mroczne, nieco orientalizujące intro zapowiada, że nie będzie
to utwór oczywisty. Po chwili wchodzi delikatna, balladowa gitara
Steve’a Morse’a i wokal Gillana. Całość idealnie uzupełnia tekst o
kuszeniu przez diabła i anioła. Po dwóch refleksyjnych zwrotkach ciszę
przerywa agresywny werbel i Hammondy. Kompozycja nabiera rozpędu, w roli
głównej pojawia się solo Morse’a. Akordy zmieniają się coraz szybciej i
nabierają coraz większej ostrości. Nagle utwór całkowicie zmienia swój
charakter, pojawiają się delikatne syntezatory, a po chwili wchodzi
piękny motyw fortepianowy. To najbardziej magiczny moment „InFinite”. W
ciągu sześciu minut Purple udowodnili, że nadal są w stanie tworzyć
dzieła sztuki. W jednej kompozycji zawarli szereg skrajnych emocji.
Skojarzenia z legendarnym Child In Time jak najbardziej dozwolone.
Nieudanym pomysłem jest popowy Johnny’s Band, oparty na dennym
riffie i prozaicznym refrenie. Całość, włącznie z tandetnym,
elektronicznym intrem, przypomina płytę „Bananas”, którą zespół popełnił
w 2003 roku. Ciekawą propozycją jest On Top Of The World.
Pozornie to zwyczajny utwór podzielony na zwrotki i refreny. Dominuje
tutaj mocny riff wsparty potężnym brzmieniem basu Rogera Glovera, ale
nagle hardrockowy klimat zupełnie zanika, rozmywa się i w roli głównej
pojawia się przestrzenny syntezator – to miejsce na popis Gillana.
Opowiada humorystyczny monolog o wizycie u Wenus i konsumpcji ryżu.
Kolejną dłuższą kompozycją jest balladowy Birds Of Prey.
Wyrazisty, mocny riff kontrastują przestrzenne zwrotki. Na wokal Gillana
ponownie nałożono efekty (tym razem phaser), a perkusję Paice’a
wzbogacono o delay. Warto zauważyć też, że frontman Purpli wyciąga tutaj
wysokie dźwięki aż miło. Pokazuje, że pomimo wieku nadal ma dobre
możliwości wokalne, na których brak w trakcie koncertów coraz częściej
narzekają fani. Przechodząc jednak do meritum – ten utwór to pokaz
umiejętności Steve’a Morse’a, który gra tutaj niepodobną do swojego
stylu, bardzo powolną i dostojną solówkę. Kiedy muzycy zbudowali
odpowiedni klimat, nagle wszystko niszczy Roadhouse Blues. Cover
The Doors nie pasuje do reszty utworów. To niczym niewyróżniający się
blues, któremu brak charakteru. Jak jednak przyznali muzycy w wywiadach,
został nagrany pod wpływem chwili, bez wcześniejszego opracowania. To
słychać.
„InFinite”
nadal zachowuje najważniejszy element muzyki Deep Purple – zabawę. Podstawą ich twórczości
są eksperymenty, solówki oraz humorystyczne teksty Gillana. To wszystko u
Brytyjczyków nadal funkcjonuje bardzo sprawnie . Płyta może sprawiać jednak
pewien zawód – jest następczynią kapitalnej „Now What?!” i nie prezentuje jej
poziomu. Ma kilka słabszych momentów, co jest już chyba znakiem firmowym większości
płyt Purpli i chyba tak już musi pozostać.
WERDYKT: ★★★★★★★ – interesująca płyta
Recenzja ukazała się także w magazynie Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr "Nowe Dziennikarstwo": LINK
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz