Czy trzeci koncert jednego zespołu w ciągu kilku lat ma sens? Może w przypadku wykonawców grających dwie godziny do clicktracka to rzeczywiście zasadne pytanie. Jeśli jednak mowa o Deep Purple, angielskiej legendzie hard rocka, odpowiedź jest tylko jedna. Podążając za tą myślą, mając świadomość, że ich utwory nigdy nie są grane tak samo, bez cienia wątpliwości kupiłem bilet do Doliny Charlotty. Koncert organizowany był bowiem w ramach Festiwalu Legend Rocka, corocznego święta promowanego przez twórcę miejsca i właściciela tamtejszego hotelu.
W sielankowej Charlocie, kilka kilometrów za Słupskiem, znaleźliśmy się wraz z kumplem, Maćkiem, dosyć wcześnie, tak, żeby zdążyć na otwarcie bram. Oczekiwanie na Purpli "umilał" nam najpierw blok reklamowy, powtarzany pięćdziesiąt razy w kółko, a później, już bez cudzysłowów, zespół Turbo. Atmosfera w amfiteatrze mieszczącym około dziesięciu tysięcy ludzi wyraźnie gęstniała. Robiło się coraz ciemniej, a puste ławki obok nas zaczęły się wypełniać. Na wyraźne życzenie zespołu, bez dłuższej przerwy po supporcie, show rozpoczęło się delikatnie po 21. Purple nie przyjechały do Charlotty w ramach trasy promującej nowe wydawnictwo. Tournee płyty "Now What?!" skończyło się w 2014 roku i od tego czasu zespół przemierzał świat grając trasy bez konkretnej nazwy (żeby nie powiedzieć "bez konkretnego powodu"). W przypadku światowego tournee z 2016 roku koncert na Pomorzu był jednym z ostatnich na trasie składającej się z 31 miast.
Występ rozpoczęło intro będące kompozycją Gustava Holsta, tak robiono też na Now What Tour. Muzycy wychodzili na scenę wedle swojego uznania. Na początku instrumentaliści, którzy zaintonowali Highway Star. Jako ostatni przywitał polską publiczność wokalista Ian Gillan. Na jego formę często narzekają internauci, ale muszę przyznać, że to, co pokazał w Charlocie, znacznie przebijało dyspozycję chociażby z trasy Rapture Of The Deep (koncertów we Wrocławiu w 2009 i 2010 roku). Jego śpiew był momentami piskliwy, ale w dziewięćdziesięciu kilku procentach czysty. Tak naprawdę dopiero na nagraniach słychać było pewne niedociągnięcia, a na koncercie były one skutecznie zacierane przez hałas. A Purple lubią pohałasować, szczególnie w swoich klasycznych numerach. Niespodzianką było Bloodsucker, kompozycja z wykrzykiwanym refrenem, Mimo wszystko, Gillan wykrzesał z siebie pokłady sił i nie powodował u fanów uśmiechów litości. Panowie przy wyborze kompozycji do grania najwyraźniej przedłożyli jakość muzyki nad rzetelną oceną, czy nadal potrafią ją porządnie odtworzyć. Mimo wszystko, na początku koncertu, odbiór zespołu był naprawdę dobry. Następujące Hard Lovin' Man, niejako połaczone ze Strange Kind Of Woman, to już koncertowy szlagier ostatnich tras. Mimo trudnych partii Gillan śpiewa tutaj perfekcyjnie. Może te utwory ma już po prostu dobrze wyuczone? Popis swoich umiejętności dają tutaj soliści – Don Airey na klawiszach (szczególnie zapada w pamięci jego odwzorowanie sygnału karetki na organach Hammonda) i Steve Morse na gitarze. Humorem sypał natomiast Gillan, który w Hard Lovin wyszedł na scenę z miniaturową repliką gongu. W Strange Kind wdał się natomiast w dialog z Morsem. Z początku wyśpiewywał kilkusekundowe frazy, które powtarzał gitarzysta. Nagle, zamiast kolejnej takiej frazy, rozpoczął minutową opowieść o wspinaniu się na balkon ukochanej, co Morse później również próbował oddać na strunach. Jak się okazało, zespół pokazał kilka fragmentów ich ostatniego (wtedy) albumu. Vincent Price, mocny kawałek rodem z horroru, został okraszony przedziwnymi i nieco kiczowatymi grafikami trupich czaszek i świec (za zespołem znajdował się ekran). To był także jeden z niewielu momentów, w których Airey odszedł od Hammondów i grał na syntezatorze imitującym chór. Później przyszedł czas na tradycyjne solo Steve'a Morse'a – Contact Lost, które genialnie połączył z intrem do kolejnej "nowej" kompozycji, Uncommon Man. Przyznam, że to na ten utwór czekałem najbardziej. To był absolutnie magiczny moment, w całym amfiteatrze panowała cisza. Tylko przestrzenna gitara Morse'a. Później pierwsze uderzenia bębnów Iana Paice'a, syntezator Airey'a. Absolutny geniusz w budowaniu nastroju. Później fanfary, główny riff i pięć minut kapitalnego grania z klimatyczną solówką Airey'a na Moogu. Powrotem do klasyki był Lazy, które otworzyło kilkuminutowe solo na Hammondach. Gillan wziął harmonijkę, a wakacyjny, lekki klimat dopełniały koślawo grafiki rodem z Windows Media Player. Największą niespodzianką koncertu był Demon's Eye, nieco zapomniany utwór z płyty "Fireball" z 1971 roku. Ten charakterystyczny riff i wysokie wokale Gillana, ku mojemu zdziwieniu, spowodowały, że ludzie wstali i zaczęli tańczyć.
Cienko wypadł natomiast Hell To Pay, którego tonacja została obniżona i szczególnie w refrenie czegoś mu brakowało. Prawdziwą zagadką okazał się kilkuminutowy występ solowy Airey'a. Zagrał improwizowaną kombinację przy użyciu swoich wszystkich instrumentów. Rozpoczął od solówki Mooga z podkładem kościelnych organów. Kiedy przesterował dźwięki syntezatora i zamienił je w szum, przeszedł do gry imitującej orkiestrę symfoniczną z kotłami. Brzmiało to absolutnie kiczowato, a mnie rozbawiło do łez. Później przyszedł czas na popis fortepianowy. Airey wtrącił w swoją wypowiedź elementy Chopina oraz pieśni Szła Dzieweczka Do Laseczka. Cały amfiteatr wtórował mu w odpowiednich momentach i śpiewał charakterystyczne "ha ha". Tylko dlaczego brzmienie fortepianu uzupełniał layer ze smykami? To nie brzmiało dobrze. Przechodząc do Hammondów, Airey zaintonował intro do Perfect Strangers. Wszyscy poderwali się z miejsc i atmosfera zrobiła się naprawdę gorąca. Muzycy zagrali bardzo dobrą wersję kawałka, a Gillan wyciągał wszystko bez najmniejszego błędu. Muszę przyznać, że najmniej satysfakcjonowały mnie następne, ostatnie utwory w secie. Były to absolutne szlagiery, które kończą każdy koncert Purpli od dwudziestu lat i trochę mi się przejadły. Paradoksalnie, to na nich bawiłem się jednak najlepiej, prawdopodobnie przez szybki rytm i dużo partii, w których można było wtórować Gillanowi. Ten w przerwach między zwrotkami, często schodził w trakcie koncertu za specjalną kotarę umieszczoną za perkusją, by później wyskoczyć zza jednego ze wzmacniaczy. Space Truckin' i Smoke On The Water zostały zagrane niemalże mechanicznie, były dopracowane pod każdym względem. Po nich zespół wrócił na bisy – Hush z elementami Green Onions oraz Black Night. Przed drugim utworem na toporną solówkę zdobył się Glover, który jest basistą solidnym, ale zdecydowanie niewirtuozerskim. Tutaj każdy już śpiewał i tańczył. Udzieliła się atmosfera, która była skrzętnie budowana przez zespół. Po zakończeniu koncertu i tradycyjnym "you're fantastic" Gillana instrumentaliści zeszli ze sceny, by z bliższej odległości rzucić fanom kilka kostek i pałeczek perkusyjnych. Najdłużej z publicznością został Glover, który zaczął przybijać piątki z pierwszym rzędem.
To był idealny wakacyjny koncert. Purple wyraźnie bawili się na scenie, a widzowie podłapali ich nastrój. Bardzo miło, że muzycy, mimo braku przymusu wydawnictwa, nadal chcieli promować album Now What?!. Całość idealnie dopełniała otaczająca aura miejsca. Było bardzo kameralnie, niczym na wsi, a obok amfiteatru w Charlocie znajduje się jezioro i lasy. Zgodnie stwierdziliśmy z Maćkiem, że takie otoczenie zdecydowanie sprzyjało w odbiorze tej przedziwnej mieszance rocka, hard rocka i jazzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz