Przez ostatnie pół roku grał w zespole Stinga i Shaggiego. Z Brytyjczykiem wystąpił już na trzech trasach. Teraz angażuje się w promocję swojej pierwszej solowej płyty, "Pop Skull" – na razie trafiła do serwisów streamingowych. Poznajcie Rufusa Millera.
Marcin Obłoza: Od czerwca grałeś w
zespole Stinga i Shaggiego. Było dużo reggae i wakacyjnego klimatu. Jak
podsumujesz tę serię występów?
Rufus Miller: Atmosfera była bardzo pozytywna, wszyscy się polubili, dobrze się przy tym bawiąc. W zespole Stinga pojawiła się świeża krew, bo dołączyli do
nas muzycy z zespołu Shaggiego. To także kolejna trasa z moim tatą i Joshem
Freesem, więc w zespole była równowaga.
Jak ludzie reagowali
na tak nietypową współpracę? Sting – zamyślony, poważny Brytyjczyk, pojawił się
na scenie ze spontanicznym wykonawcą muzyki reggae i dancehallu z Jamajki.
O to właśnie chodzi – Sting lubi zapraszać na scenę najróżniejszych muzyków. Wszyscy są profesjonalistami, więc po prostu zaczynają ze sobą współgrać.
Za wami koncerty
w Łodzi i Trójmieście. Czy były w jakiś
sposób wyjątkowe?
Było wspaniale. Wyprzedały się całe areny. Słuchacze
naprawdę słuchali tego, co graliśmy. To były wyjątkowe występy.
Co dalej?
Dzięki tym występom mogłem odkryć swoją, solową karierę.
Nagrałem więc swój album – na razie ukazał się w serwisach streamingowych. Jestem naprawdę dumny z tego, co stworzyłem. Gram na gitarze od siódmego roku życia. Zacząłem tworzyć swoje utwory, robiłem to gdzieś na boku przez wiele lat. Mój
obecny etap życia jest dobrym czasem na to, by ludzie usłyszeli moje piosenki.
Pierwszymi singlami, które pojawiły się na YouTube były Idle Hands i Wicked Lady.
Ukazują dwie odmienne strony. Kolejne trzy-cztery utwory to
po prostu ja i gitara akustyczna. Jest też kilka kolejnych rockowych utworów,
takich, jak Wicked Lady. Interesują mnie takie ciemne, gotyckie klimaty, więc
przemycam je do swojej muzyki.
Moje pierwsze rockowe skojarzenie – twoje koncertowe solówki z rockowego Petrol Head z poprzedniej
płyty Stinga.
Słuchałem partii studyjnych Lyle’a Workmana. Były niezwykłe.
Widziałem, że nie uda mi się tego powtórzyć. Pozwolono mi więc stworzyć swoją
własną partię, to było naprawdę miłe.
Jaka jest w takim razie twoja ulubiona piosenka z trasy z Shaggim?
(śpiewa)
Wake up, it’s a beautiful day (Morning Is Coming – M.O.) Uwielbiam te zagrywki.
Oglądamy występ w
Atlas Arenie i nagle na scenie pojawia się Shaggy przebrany za sędziego, z
długą, siwą peruką. Ochroniarz w przeciwsłonecznych okularach każe Stingowi
ubrać strój więźnia. Rozpoczyna się proces i utwór „Crocked Tree”. Kto miał tak
przedziwny pomysł na wykonanie tego utworu?
Nie mam pojęcia, to po prostu zaczęło dziać się na próbach.
Jeśli przesłuchasz uważnie studyjnej wersji piosenki, to od razu zauważysz, że wyraźnie
różni się od innych. Po prostu urzeczywistniliśmy proces, który wybrzmiewa w utworze.
Jesteś w zespole
Stinga już od siedmiu lat.
Jeśli gra z dwoma gitarzystami. Trochę bolało, kiedy
musiałem odejść. Na moje miejsce wrócił na pewien czas klawiszowiec David Sancious, który jest prawdziwą legendą. Kiedy Sting chciał wrócić do składu z dwoma gitarami, byłem nieco
zaskoczony, ale szczęśliwy.
Jak to jest grać z
taką legendą jak Sting?
To niesamowite. Mam jeszcze w głowie dziecięcą perspektywę,
w której mój tato dołącza do jego zespołu. Miałem wtedy pięć lat. Zawsze, jeśli chciałem
zobaczyć tatę w akcji, nie było problemu. Jako dziecko nie zauważasz tej koncertowej otoczki. Nadal mam więc w głowie tamtą
perspektywę.
Twój ojciec, Dominic Miller, pomógł ci zapewne w aklimatyzacji w zespole. Miałeś wtedy ledwo dwadzieścia sześć lat.
Zdecydowanie. Pamiętam, że nim zaczęliśmy występować,
powiedział mi „stwórzmy coś legendarnego” – coś na najwyższym poziomie. Tak,
jak w Mettalice i innych zespołach – ludzie muszą wiedzieć o duecie naszych gitar. Już teraz, jeśli myśli się o muzycznych duetach synów z ojcami, to jesteśmy na tej liście. Może to brzmi jak
tani chwyt, ale między nami zachodzą prawdziwe emocje. Muszę przyznać, że dołączenie
do tej ekipy to jak zdobycie Mount Everest.
Widziałem, że masz
nową gitarę.
Kupiłem ją w styczniu 2018 roku, głównie na potrzeby mojej muzyki. Nie
sądziłem, że będzie pasowała do muzyki Stinga. Wziąłem ją jednak jako gitarę
zapasową na trasę „44/876”. Nie byłem do
niej przekonany, ale pewnego dnia techniczny powiedział, że trochę mi ją ustawi
i mogę wypróbować ją na soundchecku (zaciera ręce). Mogę opowiadać godzinami o
małych różnicach, bo wcześniej przez dwie godziny musiałem dźwigać ciężkiego
Les Paula. Ta gitara ma to samo, ciężkie brzmienie Gibsona. Nie wyobrażam sobie
Andy’ego Summersa, grającego Every Breath You Take na tak dużej gitarze, ale
inżynier dźwięku przyznał mi, że ma świetne brzmienie. Techniczny dodał, że
muszę dokupić sobie drugi, zapasowy egzemplarz.
Jak wyglądał twój pedalboard?
Podstawą jest chorus, kompresor, delay i
vibrato. Mam dwa pedalboardy, bo lubię mieć coś w zanadrzu. Jeden z nich jest ustawiony
pod tape echo. Czasami używam też delaya Bossa, który ma cyfrowe brzmienie. Do
tego wzmacniacze Mesa Boogie.
Twój ojciec
powiedział mi kiedyś, że nieważny jest sprzęt, na jakim grasz. Zgodzisz się z
tym?
Jak najbardziej, nauczył mnie tego. Żyję z takim podejściem i
prawdopodobnie z nim umrę (śmiech).
Mówi się o tym, że
Sting nagrywa nowy album.
Nic o tym nie wiem, spytam się go przy następnej okazji.
Sting bardzo lubi niespodzianki. Zaskakuje nawet nas. To ekscytujące, bo
pracując z nim, nie wiesz nawet czy zostaniesz w zespole. Dzięki temu jego
muzycy zawsze są czujni i polują na muzykę. Możliwe, że obudzi się któregoś
dnia i stwierdzi, żeby zrobić coś zupełnie innego. To zrobił przecież z
ostatnią płytą z Shaggim. Na promocyjnej trasie albumu „57th & 9th” grałem na większości koncertów. Nagle, kiedy promował "44/876", zaczął kombinować z innymi
muzykami. Miał nowych gitarzystów. Oglądałem te występy na YouTube i miałem
tylko nadzieję, że nadal będzie chciał mnie zatrudnić.
Wiemy natomiast już
na pewno, że Sting wyrusza w nową, wakacyjną trasę My Songs już bez Shaggy’ego.
Wiążesz z nim dalsze plany?
Zdecydowanie. Dużo o tym myślałem i stwierdziłem, że będąc
pięciolatkiem, to było moje największe marzenie. Chciałem zajmować się muzyką i
być blisko taty. Pamiętam, że czasami dawali mi pograć na próbach i bardzo dużo
to dla mnie znaczyło. Nagle zapominasz o swoim marzeniu, bo życie po prostu daje ci szansę. Jak dużo rockowych zespołów zapełnia całe hale – mam na myśli takiego
prawdziwego rocka, całkowicie na żywo? Naprawdę niewiele. Moje muzyczne CV
nie jest tak naprawdę zbyt wystarczające, żeby znaleźć się w tym miejscu, ale
rozumiem to. Byłoby mi szkoda, gdybym opuścił zespół. Chcę w nim zostać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz