Roger Waters – Warszawa, 20.08.2013 (The Wall Live) [Relacja]

Roger Waters konsekwentnie omijał Polskę w trakcie trasy The Dark Side Of The Moon. Przy okazji następnego tournée uraczył jednak fanów dwoma spektaklami w Łodzi w 2011 roku. Wydawało się, że będzie to jedyna i ostatnia szansa na spotkanie z basistą Pink Floyd w naszym kraju. Na szczęście, pod koniec 2012 roku Roger zapowiedział kolejną europejską trasę, tym razem nie halową, a stadionową. Wybór padł na warszawski Stadion Narodowy.

Do stolicy przyjechałem dzień wcześniej i miałem czas na to, żeby pokręcić się po centrum. Nie wiedziałem jednak, że podobne plany na wieczór miał Harry Waters, syn Rogera, grający na organach Hammonda. Minąłem go na Starym Mieście. Nie sposób było go nie zauważyć – miał rude dredy i brodę. Widać było, że dobrze się bawił, był zresztą z grupą znajomych. Nie miałem zamiaru mu przeszkadzać. We wtorek, w dzień koncertu, czekała na mnie kolejna atrakcja. Miałem okazję zwiedzić backstage produkcji. Za częściowo zbudowanym murem czekała już nadmuchana czarna świnia. Jeden z technicznych szczegołowo opowiadał grupie szczęśliwców o produkcji koncertu. Okazało się, że ściana była budowana ze specjalnych, kartonowych "cegieł", które są bardzo kosztowne i po każdym show zbiera się je w celu użycia na kolejnych koncertach. Po za tym, na backstage'u rozłożone były stosy futerałów, szczególnie na "pyro", czyli materiały pirotechniczne. Wchodząc na scenę zakazano nam dotykać czegokolwiek, mimo, że nie staliśmy na poziomie, na którym rozstawione były wszystkie instrumenty. Wyszliśmy na nieco niższe piętro, znajdujące się przed murem. Jakość i ogrom produkcji zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Oczywiście, na pytanie "Czy Roger może wyjść?" cała grupa zwycięzców różnorakich konkursów dostała odpowiedź przeczącą.

Granie całej Ściany na żywo miało swoje plusy i minusy. W 2013 roku, kiedy trasa trwała już czwarty rok, każdy mógł sprawdzić w internecie, czego można się spodziewać. O zmianie setlisty nie było mowy, podobnie jak o dodatkowych solówkach czy improwizacjach muzyków. Muzyka musiała być bowiem idealnie zgrana z filmami wyświetlanymi na ścianie. Zespół grający przez dwie godziny do "clicka" i trzymający się kurczowo odpowiedniej liczby taktów brzmi bardzo przewidywalnie. Co więcej, śledząc trasę koncertową wyłapałem, że część partii wokalu Waters śpiewa z playbacku. Kiedy więc po półgodzinnym spóźnieniu zespół wyszedł na scenę, wiedziałem, że aby posłuchać rzeczywistego głosu Rogera, muszę poczekać do The Thin Ice. Widać było, że muzycy bawili się materiałem i przedstawili nieco odmienną wersję albumu. W In The Flesh? uwagę zwrócił święzo brzmiący riff grany w harmonii. Całość wypadła bardzo ostro, ale także, co ciekawe, niewyraźnie. Wszystko za sprawą akustyki stadionu, którego trybuny odbijały dźwięki i tworzyły echo. Po koncercie gitarzysta Dave Kilminster stwierdził, że nigdzie nie słyszał gorszego brzmienia. The Thin Ice opierało się na zdjęciach poległych w wojnach, które przesłano na stronę Watersa. Stworzyły one cały mur, a śmierć niektórych z nich została dodatkowo opisana. W tym gronie pojawił się też ojciec Rogera, Eric Fletcher, poległy w trakcie II wojny światowej. Miłym akcentem był występ polskich dzieci w Another Brick In The Wall, Pt. 2 (choć partie dziecięcego chórku leciały z taśmy). Na scenie pojawił się też dmuchany nauczyciel, a całość została ozdobiona wiernie odwzorowaną, oryginalną solówką przez Kilminstera, oraz bluesową, improwizowaną przez Snowy White'a, który grał The Wall jeszcze z Pink Floyd. Zaskoczył The Ballad Of Jean Charles De Menezes, zupełnie nowy, solowy utwór Watersa, wkomponowany do show w 2012 roku. Wokalista naświetlił po polsku publiczności sylwetkę tytułowego bohatera, który został niesłusznie zastrzelony w Londynie w 2005 roku, w trakie zamachu w metrze. Ballada trwa niecałe dwie minuty, a jej brzmienie przywołuje klimat następnego utworu. W Mother, po przywitaniu po polsku, Roger przywował serię koncertów promujących płytę sprzed trzydziestu lat. Na ścianie pojawiło sie bowiem nagranie Watersa śpiewającego ten utwór w 1981 roku. Jego młodsza wersja stworzyła z nim także duet wokalny. W Goodbye Blue Sky pierwszoplanową rolę zajął Robbie Wyckoff, który śpiewał partie Gilmoura. Utwór obrazowały fantastyczne wizualizacje: lecący samolot wojskowy zrzucał zamiast bomb loga Shella, Mercedesa, symbol dolara, krzyże katolickie czy muzułmański półksiężyc. Myślę, że to wyjątkowo trafny komentarz dotyczący sytuacji na świecie – narzucanie konsumpcyjnego stylu życia czy poglądów. Do utworu została dopisana nowa coda, która płynnie przechodzi w Empty Spaces i jest jednym z momentów koncertu, w trakcie którego przechodzą ciarki. O ile w tym utworze partie wokalne są proste i Waters śpiewa je na żywo, o tyle What Shall We Do Now? jest wymagające wokalnie i partia Watersa leci z taśmy. Co ciekawe, przez cztery lata trasy, ta sama. Warto podkreślić, że utwory grane przez nowy zespół wypadają niezwykle mocno, a gitary są bardzo przesterowane. Taki jest też Young Lust, w którym znalazło się miejsce na pierwsze klawiszowe solo, Harry'ego Watersa na Hammondach. Końcówka pierwszej połowy spektaklu stoi pod znakiem zmienionych tonacji w One Of My Turns oraz Don't Leave Me Now. Mimo jej obniżenia, Waters śpiewa refren w pierwszym i niektóre frazy w drugim utworze z playbacku. Cały warszawski stadion oglądał w skupieniu i ciszy finał, Goodbye Cruel World, gdzie w momencie wypowiedzenia ostatniego słowa przez wokalistę do muru wstawiono ostatnią cegłę.

Bez żadnej zapowiedzi i znaków, po piętnastu minutach, pojawiły się pierwsze dźwięki gitary akustycznej w Hey You.  Widzowie przez cały utwór byli oddzieleni od muzyków murem, co wiecej nie było na nim projekcji. Na uwagę zasługuje brudne solo White'a, który grał jeden dźwięk przez ponad dwadzieścia sekund. W Is There Anybody Out There? na widownię rzucono kilka punktowych świateł oraz wyjęto dwie cegły z muru. Publiczność podziwiała przez lukę akustyczne solo grane przez Kilminstera i G.E Smitha. W Nobody Home, ze ściany rozłożył się wiszący pokój hotelowy z telewizorem, a na wysokim fotelu usiadł Waters. Dążył do interakcji z widzami, którzy traktowali występ bardziej jako spektakl niż rockowy koncert. Publiczność po raz pierwszy zerwała się z miejsc w trakcie Comfortably Numb, gdzie muzyk chodził z mikrofonem wzdłuż sceny. Wyckoff i Kilminster występowali natomiast na szczycie ściany. Druga część nabierała z czasem coraz więcej cech teatralnych, głównie za sprawą odgrywanej przez Watersa roli dyktatora. W In The Flesh! strzelał do publiczności z karabinu maszynowego i wytykał widzów palcem, w Run Like Hell niemal zmuszał do klaskania w rytm, a Waiting For The Worms wykonał z megafonem w ręku. Co więcej, był ubrany w skórzany mundur, wysokie buty i koszulę z logo skrzyżowanych młotów. Koncert rockowy na dobre przerodził się w wiec polityczny, na którym przewodniczący głosił zero tolerancji dla odmieńców i słabszych (co zostało później niesłusznie wykorzystane jako argument potwierdzający antysemickie poglądy Rogera). Przejmująco wypadł finał tego ostatniego utworu, który narastał, gitary grały coraz mocniej, Waters krzyczał przez megafon coraz szybciej i przeraźliwiej i nagle kompozycja urywała się i przeszła w delikatny i pełen dramtyzmu fortepianowy przerywnik Stop. W The Trial powróciły animacje stworzone na potrzeby filmu The Wall przez Geralda Scarfe'a. Waters ilustrował je wokalnie, pokładając się na scenie (tak naprawdę to kolejny utwór w którym używa taśmy). Wedle wyroku sędziego, ściana zaczęła się zawalać, co zostało dodatkowo wsparte efektami świetlnymi. Na "gruzowisku" pojawili się po chwili wszyscy muzycy, którzy zagrali akustyczny Outside The Wall. Roger zagrał motyw na trąbce, po czym dołączyli do niego pozostali. Bardzo długo dziękował widzom i przedstawiał poszczególnych muzyków.

Koncert dostrczył mi wielu przemyśleń. Przede wszystkim tych, wywołanych przez filmy ukazane na murze. Mnogość wątków i problemów była tak duża, że nie sposób ją w kompletny spośób przedstawić w tym tekście. Muzycznie show wypadło bardzo dobrze, nie było tutaj spontaniczności, ale brzmienie z płyty zostało perfekcyjnie odtworzone, a momentami widać było, że zespół dodał od siebie różne ciekawe smaczki. Wątpliwości może nasuwać wspominany przeze mnie playback używany w wielu utworach. Idąc na koncert z niewiedzą o nim, z pewnością można było jeszcze bardziej wczuć się w teksty i nastrój płyty. Mimo wszystko, dzięki temu, że byłem uświadomiony, mogłem rzetelnie ocenić formę wokalną Watersa. Myślę, że była ona naprawdę dobra, bo wyciąganie The Thin Ice czy Don't Leave Me Now na żywo nie jest proste. Mam wrażenie, że śpiewanie fragmentów z taśmy było spowodowane mnogością koncertów, nieraz wypadających dzień po dniu. Po za tym, niespełna siedemdziesięcioletni Waters musiał się obronić i w przyjemny dla ucha sposób odtworzyć partie z albumu. W przypadku tej legendarnej płyty nie było bowiem mowy o zmianie aranżacji czy brzmienia utworów. The Wall Live to wyjątkowy spektakl, wybitne dzieło, które wymagało od twórców wielu miesięcy prób i poświęceń. To istny raj perfekcjonisty, w którym nie ma miejsca na wpadkę czy złą organizację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz