Przyjechał do Szczecina, by promować swój
najnowszy album “Silent Light”, chociaż większość kojarzy go z gry u boku
Stinga. Dominic Miller spotkał byłego członka The Police blisko trzydzieści lat
temu i gra z nim do dziś. Gitarzysta mówi nam o ostatnim albumie swojego szefa
„44/876”, nagranym w duecie z Shaggym. Po raz
pierwszy opowiada również o swojej nowej płycie, która ukaże się na początku
przyszłego roku.
Marcin Obłoza: „Silent Light” jest albumem nagranym w
całości od nowa, ale znalazły się na nim utwory, które ukazywały się już na
wcześniejszych płytach. Czy zgodzisz się, że ta płyta jest swoistą składanką
the best of?
Dominic Miller: Miałem mało czasu na przygotowanie
materiału do nagrania. Skomponowałem kilka nowych kawałków – What You Didn’t
Say, En Passant czy Valium, a reszta to tak, jak mówisz – utwory the best of,
bo najlepiej pasowały mi do narracji i nastroju tego projektu. Myślę, że moje
wybory były słuszne. Na płytę trafiło też Fields Of Gold Stinga. To rodzaj
prywatnej wiadomości, dziękuję mu w niej za blisko trzydzieści niesamowitych
lat wspólnej pracy.
Na albumie słyszymy wyłącznie twoją gitarę
i perkusistę, Milesa Boulda. Przyznałeś wcześniej, że nie zaangażowałeś w
projekt większej liczby muzyków, bo mieli problem ze znalezieniem wolnego
czasu.
Tak, każdy był wciąż zajęty. Też jestem
zapracowany, bo mam napięty harmonogram koncertów ze Stingiem. Wszystko zostało
zrobione w pośpiechu, w dobrym znaczeniu tego słowa. Miałem miesiąc, żeby się
przygotować, wiedziałem, że mam utwory, które zawsze chciałem zinterpretować z
producentem Manfredem Eicherem. Tak samo jest z muzyką klasyczną – możesz grać
poszczególne kompozycje setki razy i wciąż znajdować w nich coś nowego. Nie
musisz wykonywać ich raz.
Twoja wersja Fields Of Gold to zupełnie
inna interpretacja piosenki Stinga.
O tak, jest w innej tonacji i aranżacji.
Zauważyłem ciekawą zależność. Kiedy Sting
grał rock i pop, ty prezentowałeś albumy akustyczne. Kiedy zrezygnował w 2006
roku z grania muzyki rozrywkowej i opublikował serię akustycznych albumów z
orkiestrą symfoniczną czy lutnią, ty zacząłeś zabawy w klimatach fusion jazzu.
Teraz Sting wrócił do rocka – w kwietniu opublikował płytę „44/876” z Shaggym –
a ty po kilkunastu latach ponownie nagrałeś muzykę akustyczną.
To bardzo zabawne, interesująca obserwacja.
Nie wiem, dlaczego tak było. Mam tak samo, jak Sting – zawsze bierzemy na
warsztat przeróżne korzenie muzyczne. Idąc tym tokiem myślenia – moja kolejna
płyta będzie całkowicie inna. Prawdę mówiąc, mój nowy album jest już nagrany.
Jest wyjątkowo energetyczny. Dużo w nim energii, szczególnie jak na płytę wytwórnii
ECM. Na perkusji zagrał Manu Katche, a Nicolas Fiszman na basie. Mam też muzyka
z Argentyny, który zagrał na bandoneonie. Gramy wspólnie naprawdę ciężkie
rytmy. Ta muzyka będzie znacząco różniła się od tego, co nagrałem na album
„Silent Light”. Może to znaczy, że następny album Stinga będzie folkowy? Kto
wie? Warto coś zmieniać, najważniejszym mianownikiem jest fakt, że kompozycje
pochodzą z jednego miejsca. Kwestia tego, jak je zaprojektujesz.
Na razie grałeś jeden z nowych utworów na
próbie.
Nazywa się Bicycle. Często jeżdżę na
rowerze, jak wracam do domu. Prawdę mówiąc, rzadko jednak tam bywam. Nie
pamiętam, dlaczego tak nazwałem ten utwór. Może kojarzyć się z ruchem kolistym,
nie ma początku i końca. Tak czuję się, gdy jeżdżę rowerem – to rodzaj
medytacji, która trwa i trwa... w górę i w dół. W utworze momenty wygody
przeplatają się z sekcjami trudności, ale nigdy się nie zatrzymujesz. Lubię
ciągły ruch, więc pomyślałem, że Bicycle może być dobrą metaforą na coś
stałego.
Kiedy nowy album zostanie opublikowany?
Wyjdzie na początku marca.
Wiem, że nagrywałeś go we Francji, ponieważ
zdjęcia z sesji pojawiały się na instagramie. Było ich jednak niewiele – ile
trwała rejestracja nowych utworów?
Dwa dni.
Czyli to naprawdę surowy materiał.
Podobnie, jak „Silent Light”. Wszystkie
płyty ECM zostały nagrane w ciągu dwóch-trzech dni. Filozofią wytwórni jest
uchwycenie momentu. Jeśli poświęcisz czemuś zbyt wiele czasu, zostaniesz
perfekcjonistą i stracisz wiele szczerości i surowej energii – takiej samej,
jak w przypadku pierwszej miłości. Nie da się odtworzyć później takich rzeczy.
Wspólnie z wytwórnią ECM próbujemy złapać pierwotną iskrę komunikacji i nagrać
ją. To właśnie słyszysz. Są tam błędy, niedociągnięcia czy źle wyartykułowane
nuty, to prawda. Myślę jednak , że dzięki nim muzyka jest piękna. To kompletnie
nowy rozdział, nie mam pojęcia, co z niego wyniknie. Musisz poczekać i
przekonać się sam. Ciężko opisać muzykę słowami.
Zauważyłem, że ludzie często uciekają w
takich sytuacjach do plastycznych metafor.
To bardzo trafna uwaga, bo bezpośrednią
inspiracją nowego albumu są malarze, którzy pałętali się po południu Francji na
przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Chciałem zarejestrować tę
energię, którą nie tylko malarze, ale także poeci, pisarze czy myśliciele mieli
w tamtym czasie we Francji. Szczególnie na południu światło jest magiczne i
nieprzyjemnie wieje mistral. Wszyscy myśleli, że to, co robią ci ludzie, było
szaleństwem. Nikt nie brał ich na poważnie. Mimo tego tworzyli niezwykłe
rzeczy, także muzykę – by wymienić Erika Satiego czy Claude’a Debussy’ego. Oni
naprawdę przekraczali bariery. Podobnie Vincent Van Gogh czy Paul Cézanne.
Chciałem złożyć hołd tym wszystkim szalonym pionierom.
W przeszłości skomponowałeś dla Stinga
muzykę do Shape Of My Heart, jednego z największych hitów lat 90. Czy często
przemycasz do jego muzyki swoje solowe dokonania?
Nie mam z tym problemu, często bierzemy
muzyczne cytaty z innych utworów. Klasycznym przykładem może być partia w
Brothers In Arms Dire Straits, gdzie Sting śpiewa: „I want my MTV”. To ta sama melodia, co „don’t stand
so close to me”. To samo robię ze swoją muzyką.
W kwietniu Sting nagrał w duecie z Shaggym
album 44/876. Teraz, aż do listopada promujecie płytę w Europie i Stanach
Zjednoczonych. Jak pracowało się z kimś tak spontanicznym, jak Shaggy?
To świetny koleś i artysta. Wiem, że wiele
osób pyta się „Dlaczego Sting robi takie rzeczy?”. Sting robi, co tylko zechce.
Gdy decyduje się na coś, to robi to bardzo dobrze, poświęca się temu.
Zaangażowanie Shaggiego jest równie mocne.
Wspomniana płyta to duża dawka przebojowego
popu, ale również reggae – gatunku, w którym Shaggy odnajduje się najlepiej.
Nie miałeś problemu z dostosowaniem stylu swojej gry do tak odmiennej muzyki?
O to właśnie chodzi – wspieram go przy
okazji każdego projektu, bo mocno się w niego angażuje. Jestem zadowolony z
każdej decyzji, którą podejmie.
Mało kto wie, ale oprócz solowej kariery i
występów ze Stingiem, jesteś gitarzystą sesyjnym. Twoja gitara jest na albumie „...But Seriously”
Phila Collinsa.
To był niezwykły moment. Pamiętam, że był dla
mnie wielką szansą. Rezygnowałem wtedy ze wszystkiego, co wiedziałem i czego
się uczyłem o muzyce. Pytałem moją wyższą siłę, bo nie jestem religijny, jak
mam to zrobić. Odpowiedź – graj prosto. Po prostu zrób to, co jest wymagane.
Nie ma tu związku z Twoją osobowością. Jesteś już we właściwym miejscu, nie
musisz więc robić niczego niezwykłego. Okazało się, że pierwsze arpeggio w
przeboju Another Day In Paradise było zwyczajną rozgrzewką w studio. Phil
powiedział „mamy to”. Wywnioskowałem, że jeśli grasz z innymi artystami, musisz
całkowicie wyzbyć się swojego ego. Po prostu podaję muzykę i to działa. Nie o
ciebie w tym chodzi. Jeśli, to, co robisz, przykuwa uwagę w piosence – robisz
to źle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz