O tym, że Sting ma tendencję do ciągłych zmian, wie już
chyba każdy, kto chociaż trochę śledzi poczynania Brytyjczyka. W zasadzie każda
trasa byłego basisty The Police jest skrajnie inna. Bywało jazzowo, art
rockowo, elektronicznie, folkowo i ze wsparciem orkiestry symfonicznej. W
ramach trasy promującej album 57th &
9th Sting ponownie zmienia swój wizerunek, tym razem powracając do grania
prostej, rockowej muzyki. W ramach światowego tournée zawitał także do Pragi,
gdzie 23 czerwca wystąpił jako headliner pierwszego dnia Metronome Festival.
Sting pojawił się wraz z zespołem na
scenie głównej punktualnie o 21:30. Przywitało go czternaście tysięcy widzów. Słowo „fani” byłoby
chyba użyte zbyt pochopnie. Warto bowiem pamiętać, że część publiki kupiła
bilet na festiwal z myślą o Kasabian, który grał następnego dnia, i przyszli
popatrzeć na Stinga z czystej ciekawości. Muzyk rozpoczął set od bardzo energetycznych kawałków. Otwierający Synchronicity
II, oryginalnie kompozycja grana przez The Police, pokazał, jak będzie
brzmiał cały koncert. To czysto rockowe granie, a zespół wspierający Stinga był
do niego idealnie skrojony. Basistę wsparło bowiem dwóch gitarzystów, ojciec
Dominic i syn Rufus Millerowie, Josh Freese na perkusji oraz dwójka panów w
chórku – Ben Thornewill oraz syn Stinga, Joe Sumner. W trakcie wykonywania
niektórych utworów na scenie pojawiał się także Percy Cardona, który grał na
akordeonie. Tak było w If I Ever Lose My
Faith In You, włączonym do setlisty w tym miesiącu. Cardona idealnie odgrywał
studyjne partie harmonijki, Miller senior rytmicznie dorzucał całą paletę
przestrzennych dźwięków na gitarze, a Sting bawił się, grając na basie jakby od
niechcenia. Utwór z Ten Summoner’s Tales był
jednym z najmocniejszych punktów piątkowego występu. Z kolei absolutny
szlagier, Englishman In New York, z
solowym wstępem Stinga na basie, okazał się niewypałem. Typowo jazzowy utwór
nie może brzmieć dobrze bez klawiszowca. Akordeon mógł w pewnym stopniu
zastąpić etatowego pianistę Stinga, Davida Sanciousa, ale momentami jego
absencja była zbyt mocno odczuwalna. Myślę, że to po prostu kwestia
odpowiedniego doboru utworów. Rock połączony z reggae, w którym nie potrzeba
było przestrzennych syntezatorów, czyli Spirits
In The Material World, wypadł znakomicie i zaaplikował czeskiej
publiczności potężną dawkę energii.
Blado wypadł natomiast inny hit The Police,
Every Little Thing She Does Is Magic,
który w ostatnich latach był ogrywany przez Stinga do znudzenia. Tutaj także
brakowało Sanciousa. Perełką był rzadko grany She’s Too Good For Me, w którym zespół wspomógł się odtworzonym
cykaniem zegara z taśmy. Było tutaj dużo miejsca na improwizację pomiędzy Millerem seniorem i
Cardoną, którzy grali swoje solówki na zasadzie wymiany. Obronił się także Fields Of Gold, w którym Dominic Miller
grał na gitarze klasycznej, a jego syn przejął gitarę akustyczną. Akordeonista
fantastycznie odtworzył partie grane w studyjnej wersji na dudach. Zrobiło się
tak cicho, że słychać było każdy pojedynczy głos z widowni wspierający Stinga.
Czy wspominałem już, że tą trasą promuje swój najnowszy album? No właśnie,
pierwszy powiew świeżości, Petrol Head,
pojawił się dopiero gdzieś w połowie setlisty. Utwór został poszerzony o
solówkę Rufusa Millera i wypadł naprawdę solidnie, zdecydowanie lepiej niż w
wersji studyjnej. Wokal Stinga brzmiał perfekcyjnie. Nie chce się wierzyć, że Brytyjczyk
jest już po sześdziesiątce – wygląda jak wysportowany chłopak i wyciąga nawet
kilkunastosekundowe dźwięki. Po nowym utworze zespół wrócił do starej śpiewki w
postaci Shape Of My Heart i Message
In A Bottle. Miałem wrażenie, że znam je już na pamięć i dokładnie
wiedziałem, czego mogę oczekiwać w danym momencie. Na szczęście rozbudził mnie
Joe Sumner, który przejął mikrofon taty (ten twierdził, że mówi „fluent czech”)
i przy akompaniamencie gitary elektrycznej wykonał Ashes To Ashes Davida Bowiego. Z kolejnymi wersami kompozycja
gęstniała dzięki dokładaniu partii kolejnych muzyków z zespołu. Kiedy Sumner
wspiął się na swoje najwyższe rejestry (swoją drogą jego głos nie przypomina
tego stingowego), Dominic Miller rozpoczął riff 50.000, drugiego utworu z nowej płyty, który jest dedykowany m.in
Bowiemu. Warto dodać, że od kwietnia Sting wykonuje go w nowej wersji z innym
tekstem i strukturą, czyniąc kompozycję zdecydowanie ciekawszą. Było tu dużo
mocy, a wokalista fajnie zagęszczał przestrzeń utworu nożnym syntezatorem Moog
Taurus, którego używał na scenie za czasów The Police.
Walking On The Moon również było strzałem w dziesiątkę. W
gwiaździste, praskie niebo wystrzeliły białe reflektory, a atmosferę tworzył tu
przede wszystkim Josh Freese, który bardzo wiernie odtworzył oryginalną i
karkołomną partię perkusji Stewarda Copelanda. Im bliżej było końca setu, tym robiło
się bardziej przewidywalnie. So Lonely i
Desert Rose w surowych, rockowych wersjach
nie wypadły interesująco. Z drugiej jednak strony, laicka publiczność
zgromadzona na festiwalu właśnie tego oczekiwała, czekała na największe hity.
Kolejny klasyk, Roxanne, wypadł od
nich ciekawiej ze względu na bardziej improwizowaną, niemal jazzową formę i
przejście do Ain’t No Sunshine w
środkowej części kompozycji. Pierwszy zestaw bisów – na pierwszy ogień Next To You, który jest według mnie całkowicie niezrozumiałym
wyborem. Ten schematyczny i surowy potworek z czasów wczesnego The Police jest mało znany i zwyczajnie nuży. Every Breath You Take śpiewał ze
Stingiem niemal każdy. Czy tylko mi się wydaje, że utwór grany nieprzerwanie od
dwudziestu kilku lat, jakkolwiek dobry by nie był, jest już przewidywalny do
cna? Mnie nudził się po pierwszym zetknięciu się z nim na żywo. Aż strach
pomyśleć, co muszą czuć przy tym kawałku fani, którzy częściej niż ja chodzą na
Stinga. Moją przedziwną mieszankę fascynacji, zawodu, nudy i ekscytacji
zakończył drugi, upragniony przez wszystkich bis w postaci Fragile. Sting sięgnął tu po gitarę klasyczną i zagrał na niej
ujmujące solówki. Publika stopniowo cichła, tak, by ostatni frażolet zagrany
przez wokalistę rozniósł się po całej okolicy. Zespół był żegnany ogromnymi
brawami, które ciągnęły się jeszcze długo po zejściu muzyków ze sceny.
To był bardzo solidny koncert, ale nic więcej. Zabrakło większej
dozy wirtuozerii, która ujmowała na poprzedniej trasie Stinga, Back To Bass. Zawiodłem się również na
ilości materiału z płyty 57th & 9th.
Muzyk zaprezentował tylko dwie nowe piosenki, a na wszystkich innych koncertach
gra cztery, a nawet pięć. Szkoda, że pominięto kapitalne One Fine Day czy Down,
Down, Down. Sting wyrzucił również z setlisty udane Mad About You, oczywiście
na rzecz starych hitów The Police. Festiwale rządzą się jednak swoimi prawami i
mimo wszystko zaproponowany zestaw utworów był dla większości
satysfakcjonujący. Mnie pozostał niedosyt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz