Po 22 latach od ukazania się poprzedniego albumu solowego i 12 latach od wydania ostatniego albumu Pink Floyd, David Gilmour pokazał światu On An Island. Gitarzysta bez pośpiechu pracował nad nowymi kompozycjami i odbija się to zarówno na jakości muzyki, jak i na klimacie nagrania.
Album otwiera coś, do czego przywykli fani Pink Floyd – instrumentalne intro. Żeby było jeszcze ciekawiej, Castellorizon to w dużej mierze miks odgłosów z całej płyty, tak, jak gdyby zapowiadał, co za chwile się stanie. Całość zdobi solówka na gitarze elektrycznej, wspierana przez dramatyczną orkiestrę symfoniczną. Kompozycja płynnie przechodzi w On An Island. To rockowy, ale bardzo kameralny utwór oparty na rytmie walca. Są tu przestrzenne gitary hawajskie i akustyczne oraz chórki Grahama Nasha i Davida Crosby'ego, wspomagające Gilmoura. Warto też zwrócić uwagę na partię organów Hammonda, na których gościnnie zagrał Richard Wright, klawiszowiec Pink Floyd. Należy przyznać, że mimo kameralnej atmosfery, kompozycja nabiera momentami prawdziwie rockowego pazura. Wystarczy rzucić uchem na wybitnie brzmiące i dopracowane solówki Gilmoura na Stratocasterze i Gibsonie Les Paul. The Blue kontynuuje klimat poprzednika. To powolna, marzycielska kompozycja, oparta na niespiesznym tempie i niewyraźnych zmianach akordów. Ponownie słyszymy tutaj Wrighta, który akompaniuje swoim niepewnym, melancholijnym głosem, Davidowi. Przejmuje refren, nieco mocniejszy od zwrotek, pięknie wykończony przez nałożone na siebie głosy i delikatne muśnięcia Hammondów. Całość uzupełnia ujmujące pianino Joolsa Hollanda i żony Gilmoura, Polly Samson, którzy sprawili, że utwór płynie niczym morskie fale. Całość wieńczy jedna z najlepszych solówek Gilmoura w karierze – z użyciem efektu Whammy, podnoszącego brzmienie gitary o oktawę. Najmocniejszym akcentem płyty jest Take A Breath, wyraźnie zbudowane na tytułowej fazie, wymrukiwanej przez chór. Jest tu sporo bluesa i tłustych, gitarowych brzmień. Intryguje środkowa część kompozycji, która jest obrazem dźwiękowym bez rytmu. Piski gitary i szumy mogą przypominać nieco floydowe Echoes. Utwór, tradycyjnie już na tej płycie, kończy bardzo dobre solo Gilmoura. Niespodzianką jest Red Sky At Night, wybitny instrumental, oparty na solówce Davida na saksofonie. Muzyk przyznawał, że przed nagraniem płyty pobierał lekcje gry na tym instrumencie i na On An Island pokazał swoje umiejętności w pełnej krasie. Jego partia jest bardzo gęsta i melancholijna. Tło tworzy przestrzenna orkiestra symfoniczna (warto wspomnieć, że jej aranżacje na całą płytę przygotował Zbiegniew Preisner), delikatne organy Hammonda, płaczliwe gitary lap steel oraz odgłosy bawiących się dzieci. Magiczny moment. This Heaven to kolejna bluesowa propozycja, tym razem oparta na akustycznym, chwytliwym riffie, któremu wtóruje linia melodyczna. Ciekawym zabiegiem było użycie zsamplowanej partii perkusji Adama Topola, która dodaje utworowi przestrzeni. Poza tym dużo tutaj hammondowych wtrąceń oraz kapitalnie brzmiącego Les Paula. Czy wspomniałem już, że płyta ma wiele magicznych momentów? Kolejnym z nich jest instrumentalny Then I Close My Eyes. Rozpoczyna go obraz dźwiękowy człowieka grającego w łódce na Cümbüsie, tradycyjnym instrumencie strunowym z Turcji. Delikatnie wchodzi riff B.J. Cole'a, odtworzony od tyłu. Klimatu dodają niskie pomruki harmonijki basowej. Po chwili wkracza delikatna, akustyczna gitara lap steel i wraz z przestrzennym, oszczędnym pianinem, zawiązują rytm. Ten budowany jest także na delikatnej perkusji oraz kotłach. Całość uzupełniają smaczki grane na wiolonczeli, pomruki i urzekające akordy grane przez Alasdaira Malloya na wyjątkowej, szklanej harmonice. Magicznym momentem jest wejście partii kornetu Roberta Wyatta. Legenda progresywnego rocka zawarła w swojej solówce całą paletę barw emocji. Wyatt zagrał bardzo kameralnie, przejmująco i, jeśli można użyć tego sformułowania w muzyce, dobrotliwie. Smile to najprostszy utwór na albumie. Ballada opiera się na brzmieniu akustycznych gitar – jednej, granej akordami, a drugiej, solowej, marki Weisenborn. Całość smacznie łączy się z marzycielską orkiestrą symfoniczną, a miłym uzupełnieniem są chórki w wykonaniu żony Gilmoura, Polly Samson. Warto też dodać, że jako pisarka, miała duży udział w tworzeniu tekstów na płytę, a główną tematyką jest śmiertelność. Absolutnie magicznym momentem (którym to już na tym krążku?!) jest Pocketful Of Stones. Intryguje patetyczne, intensywne intro złożone z orkiestry symfonicznej, gitary lap steel i gitary akustycznej granej przy użyciu smyczka E-bow. Główna część utworu to akustyczna, wyciszona ballada, oparta na przestrzennym brzmieniu fortepianu Leszka Możdżera. Pocketful to piękne połączenie delikatnych, intymnych zwrotek i mocnych refrenów. Jest tutaj także miejsce na wysmakowaną, mocną i idealnie brzmiącą solówkę Gilmoura na Stratocasterze. Ciekawe, że utwór posiada odpowiednią moc, ale nie ma w nim sekcji rytmicznej. W tym jego cały urok. Where We Start to chyba najcieplejszy utwór na albumie. Opiera się na prostych gitarach rytmicznych i melancholijnym pianinie. Również perkusja, jedyny instrument, na którym nie zagrał tutaj Gilmour, jest stonowana i oszczędna. To prawie siedem minut grania pod znakiem delikatnych wokali i celujących zagrywek na gitarze Gretsch Duo Jet.
On An Island to bez wątpienia dzieło sztuki. Po pierwsze, Gilmour pokazał na nim, że odnajduje się w nowych dla siebie klimatach i potrafi do pewnego stopnia odciąć się od floydowej przeszłości. Po drugie, na albumie nie ma zbędnego dźwięku. Wszystko jest tutaj przemyślane do cna. Mimo tego płyta nie jest "overproduced" i słuchając jej czuć klimat improwizacji. Niesamowite wrażenie robi również brzmienie gitar Gilmoura – chyba najlepsze, jakie kiedykolwiek uzyskał. Cieszy również, że jest to koncept album i wszystkie utwory są spójne. Czy ta płyta ma jakieś minusy? Nie. A piszę to po kilkusetnym przesłuchaniu.
WERDYKT: ★★★★★★★★★★ – przełomowa płyta!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz