Mudvayne – LD 50 (2000) [Recenzja]

Amerykański zespół Mudvayne, stawiający na mocne, metalowe brzmienie, wydał w 2000 roku ciekawą rzecz. Na debiutanckiej płycie LD 50 zmieszał bowiem metal z fusion, ambientem oraz muzyką math, bazującą na nieregularnych strukturach. Zaciekawia już pierwszy kontakt z płytą – jej tytuł jest toksykologicznym pojęciem i oznacza dawkę danej substancji potrzebną do spowodowania śmierci pięćdziesięciu procent określonej populacji. Taki tytuł przyciąga zdecydowanie bardziej niż tandetne, metalowe tytuły w prostacki sposób związane ze śmiercią lub diabłem. Muzycy z Illonis postarali się, żeby słuchacz był zaskakiwany także po odpaleniu krążka w odtwarzaczu.

Debiut zespołu otwiera Monolith, instrumentalne intro w klimacie ambientu. Szumy, zakłócenia oraz wtrącone wypowiedzi, m.in. z filmu "Total Recall", dotyczą rozważań dotyczących wpływu środków halucynogennych na rozwój ludzkości. Nagle obraz dźwiękowy zostaje przerwany mocnym wejściem sekcji rytmicznej – zaczyna się singlowy Dig. Kompozycja niczym się nie wyróżnia, uwagę zwraca jedynie klangowy bas Ryana Martiniego. Ciekawym rozwiązaniem jest zmiana tempa w refrenie podkreślająca wykrzykiwany tekst. Chaotyczny Internal Primates Forever również opiera się na niewyraźnym, gitarowym riffie. Kompozycja dzieli się na fragmenty mocno przesterowane i spokojniejsze, nieco funkowe. Ciekawą propozycją jest (-1), który w zwrotkach wyraźnie nawiązuje do matematycznego rocka. Całą kompozycję prowadzi wybitna partia basu w klimatach fusion i delikatne gitary. Wokal Chada Gray'a jest tutaj dużo lżejszy niż w powyższych utworach (chociaż w mocnych refrenach nie obyło się bez screamowania).  Głos frontmana brzmi dobrze w obu klimatach. Jedną z najlepszych kompozycji jest singlowy Death Blooms rozpoczynający się od jazzowych frażoletów granych na basie. Struktura utworu narasta bardzo naturalnie, podążając wedle zasady "lekka zwrotka, mocny refren". Nurtuje całkowita zmiana rytmu po pierwszej zwrotce. Utwór naszpikowany jest niespodziankami, ma skomplikowaną budowę. Mam wrażenie, że Mudvayne potrafi zawrzeć  w trzy-, czterominutowym kawałku kilkanaście skrajnych stanów emocjonalnych. To rzadko spotykana umiejętność. Kolejnym utworem, który tego dowodzi, jest Cradle, niemalże jazzowy w zwrotkach, ozdobiony gitarą z flangerem, i metalowy w refrenach. Jest tu dużo zmian tempa i rytmu. Można wręcz odnieść wrażenie, że muzycy nie mieli szczególnej koncepcji na ten utwór i przez pięć minut cały czegoś szukali. Nie, nie znajdziecie tutaj głównego motywu, który zapadnie wam na długo w pamięci. Ciekawym rozwiązaniem jest urwanie się utworu w połowie i rozpoczęcie całej struktury od nowa. Mocną propozycją jest Nothing To Gein, tradycyjnie zbudowany na schemacie ograniczania mocy w zwrotkach i całkowitego zniszczenia w refrenach (w pewnym momencie przesłuchiwania płyty robi się to nudne). Piosenkę psują właśnie te mocniejsze, monotonne partie. Zwrotki to natomiast majstersztyk – dużo mięsistego basu, dużo gitar z efektem wah-wah (zasługa Grega Tribbetta) i ciągłe zmiany rytmu. Płyta jest nierówna, jest na niej sporo wypełniaczy. Everything And Nothing, krótki, trzyminutowy utwór, jest zdecydowanie przeładowany treścią. Podobny problem dotyczy Under My Skin. Z drugiej strony można powiedzieć, że dłuższe kompozycje są gwarantem czegoś ciekawszego. Taką kompozycją jest siedmiominutowe (K)now F(orever), oparte na genialnym, klangowym basie i ciekawym riffie granym na mocnych gitarach. Zastanawia mnie jednak fakt, że nawet w tak długim utworze zabrakło miejsca na solówkę. Na albumie bardzo ich brakuje, a zespół stawia bardziej na zaciekawienie odbiorcy ciekawym miksem kilku instrumentów. Tak jest także w Severed, gdzie dysonansowa, przesterowana gitara tworzy względnie balladowy klimat. Dobrym pomysłem są także basowe wtrącenia między śpiewanymi wersami. Nieprzeciętną robotę robi tutaj na perkusji Matthew McDonough, którego gra jest niezwykle precyzyjna i pojawia się w niej kilka różnych stylów muzycznych. Na koniec warto jeszcze wspomnieć o ambiencie, który pojawia się na płycie czterokrotnie, płynnie przenosząc słuchacza w kolejne utwory. Utwór otwierający płytę, zamykający Lethal Dossage oraz dwa wmiksowane pomiędzy mocne kompozycje –Mutatis Mutandis i Golden Ratio są raczej zapełniaczami. Jest w nich dużo brzmień elektronicznych, których brakuje natomiast w kompozycjach zawierających teksty. Są jednak krótkie i stanowią coś w rodzaju przerywników, które dawkują zawartą na płycie moc.

LD 50 to nieprzeciętna płyta. Muzykom Mudvayne nie można odmówić umiejętności, stosują wiele skomplikowanych technik gry. Szczególnie w pamięć zapada bas Martiniego, to absolutny fenomen, który w większości utworów buduje odpowiedni nastrój. Słuchając tej płyty, można jednak odnieść wrażenie przeładowania treścią. Płyta jest bardzo długa, trwa prawie siedemdziesiąt minut, a kompozycje budowane są często na kilku bardzo odmiennych riffach. Szkoda również, że płyta nie trzyma równego poziomu przez tę całą godzinę z hakiem. Muzycy osiągnęli jednak coś innego – nurtują, zadziwiają i analizują niczym najlepsi toksykolodzy. LD 50 to płyta trudna w odbiorze, ale godna polecenia.

WERDYKT: ★★★★★★★ – interesująca płyta

2 komentarze:

  1. Wow, niezwykle szczegółowa i interesująca recenzja. Czytałem z zaciekawieniem do samego końca. Świetna robota!

    OdpowiedzUsuń