Gotye – Warszawa, 05.11.2012 (Making Mirrors Tour) [Relacja]


Międzynarodowy sukces utworu Somebody That I Used To Know w 2011 roku, spowodował, że Gotye, twórca hitu, zorganizował trwającą dwa lata, światową trasę koncertową. Album "Making Mirrors", z którego pochodzi przebój, promowany był także w Polsce, na warszawskim Torwarze, pod koniec trasy. Mimo, że w prasie i internecie pojawiały się artykuły o całej twórczości Australijczyka z belgijskimi korzeniami, to raczej niewielka część fanów Somebody pokusiła się o lepsze zapoznanie się z innymi propozycjami multiinstrumentalisty. To było bardzo widoczne także na koncercie w Warszawie. A Walter De Backer (Gotye to jego pseudonim artystyczny) udowodnił, że nie zasługuje na łatkę "artysty jednego przeboju".

Warto odnotować, że była spora szansa na odwołanie koncertu. Wokalista był przeziębiony i miał problemy z gardłem. Dlatego też skrócił nieco swój występ i zmodyfikował kilka wyższych partii wokalu. Na scenie wspierał go kwartet australijskich muzyków: Michael Ivenson, grający na perkusji, gitarzysta Ben Edgar, basista Lucas Taranto i Tim Shiel grającym na pianinie, syntezatorach i samplerach. Był to więc niemalże typowy, rockowy skład. Wokalista w trakcie całego koncertu przemieszczał się po scenie i przeskakiwał między wieloma instrumentami. Widowisko rozpoczęło się od instrumentalnego Making Mirrors, które zostało częściowo odtworzone z taśmy, tak, by muzycy mogli pojawiać się po kolei na scenie i dodawać do kompozycji swoje partie. Bez chwili przeznaczonej na przywitanie publiczności, zespół rozpoczął The Only Way z płyty "Like Drawing Blood" z 2006 roku. Gotye dobrze przygotował się wokalnie do występu i niezorientowani raczej nie dostrzegali jego choroby. Cały wieczór stał pod znakiem miksu utworów z jego dwóch ostatnich płyt, przy czym dominowała oczywiście twórczość z "Making Mirrors". Jedyną niespodzianką, już na początku koncertu, okazał się What Do You Want?, z zapomnianego i niedocenianego debiutu "Boardface" z 2003 roku. Artysta ograniczał się tu do śpiewania i dodawania pojedynczych brzmień na samplerze. Dopiero w Eyes Wide Open przeszedł na tył sceny i w refrenach wspomagał perkusistę na drugim zestawie bębnów. Edgar zapełniał tło przestrzenną partią na gitarze hawajskiej. W krótkim i żywiołowym Easy Way Out, gitarzysta ponownie zaprezentował próbkę swoich umiejętności, grając długą solówkę, na którą nie ma miejsca na albumie.
Cały zespół odtwarzał utwór z pietyzmem i dbałością o każdy szczegół zamieszczony a płycie. Nie przeszkadzało to jednak w zabawie materiałem. I tak w Smoke And Mirrors, na zakończenie, pojawiła się rozbudowana solówka De Backera na bębnach (perkusja jest jego domyślnym instrumentem). Mocniej, niż w wersji studyjnej, dawały się też we znaki syntezatory, a Tim Shiel ilustrował zwrotki ich przenikliwym brzmieniem. Dziwić mogło tylko zachowanie warszawskiej publiczności, która niezbyt często wdawała się w integrację z zespołem (choć z drugiej strony tamci nie prowokowali żadnych oklasków czy śpiewów). Zastanawiała też frekwencja, płyta bowiem była zapełniona maksymalnie w połowie. W trakcie State Of The Art, De Backer wrócił do samplerów, a jego głos został zmodulowany i był wyjątkowo niski (zupełnie jak na płycie). Dobrym pomysłem było rozpoczęcie utworu od blisko dwuminutowego jamu bazującego na dźwiękach pojawiających się w kompozycji. Muzycy pokazali, że mimo bazowania na samplach, ich występ nie jest wyłącznie odtwórczy. W środkowej części utworu swoje trzy grosze dołożył Lucas Taranto, który zagrał basowe solo slappingiem. W pewnym momencie muzyk podszedł też do samplera De Backera i udawał, że pokazuje mu, jak ma grać. Ten odwdzięczył się uderzeniem pałeczką perkusyjną w jego struny. W trakcie elektronicznego Thanks For Your Time, cały zespół zebrał się wokół samplerów i klawiatur. Był to jedyny taki moment w trakcie koncertu i dziwić mogą opinie, że Gotye tworzy muzykę elektroniczną. Nie jest DJ-em, a multiinstrumentalistą, a całe show było połączeniem rocka, jazzu i zdrowej ilości sampli. Żadna partia, oprócz chórków, nie leciała z taśmy.  Ciekawostką był b-side Dig Down Your Own Hole, który powstał w trakcie sesji do "Making Mirrors", ale ostatecznie nie znalazł się na albumie. Szkoda, bo to naprawdę porządny kawał industrialnej, trochę oldschoolowej porcji muzyki. Absolutnie magicznym momentem wieczoru był Night Drive, w którym klimatyczna kompozycja była dodatkowo wsparta idealnymi, rozmytymi nagraniami nocnego miasta. Warto podkreślić, że większość utworów miała swoje ilustracje na dużym ekranie z tyłu sceny i były to przede wszystkim filmy rysunkowe. Syntezatorowy Giving Me A Chance został zagrany w zupełnie nowej aranżacji, z gitarą akustyczną w roli głównej. De Backer został też wsparty wokalnie przez Ivensona, który zagrał tu na organach. Kolejny magiczny moment, Bronte, okazał się dużym wyzwaniem dla chorującego wokalisty. Partia jest bardzo wysoka i usłyszeć można było każde niedociągnięcie, bo aranżacja była bardzo skromna. Oprócz chrząknięcia w trakcie utworu, słuchacze nie usłyszeli jednak żadnego wokalnego niedociągnięcia.
W końcu nadszedł punkt kulminacyjny, oczekiwany przez wszystkich Somebody That I Used To Know. Kompozycja zaczęła się od intra bazującego na dźwiękach z utworu. Słysząc je, warszawska publiczność wyraźnie się ożywiła. Co więcj, na halę weszła większa ilość zainteresowanych. Tak, też mnie to bardzo zdziwiło, ale kilkaset ludzi czekało na korytarzu przez godzinę, po to, żeby posłuchać tylko tego utworu. Cała reszta całkowicie ich nie interesowała – słowo "ignorancja" to tylko eufemizm. Utwór wypadł prawidłowo, hala zalała się od świecących ekranów smartfonów, a partię nieobecnej na trasie Kimbry wykonali chóralnie fani. Żenująco wyglądało jednak rozpoczęcie Save Me, w trakcie którego De Backer nawiązywał interakcję z publicznością, a ta oscentacyjnie wychodziła z Torwaru.  Na szczęście zdecydowana większość została i chwilę później została uraczona kolejnym przebojem, Heart's A Mess, w którym Gotye grał na dzwonkach i przeszkadzajkach, a ekstremalnie wysokie partie wokalu obniżył do głosu gardłowego. Po utworze zespół pożegnał sie i zszedł ze sceny. Wrócił jednak, by zagrać dwa utwory. Pierwszy z nich, instrumentalny Seven Hours With a Backseat Driver, został potraktowany bardzo luźno, niemal jak w trakcie jam session. Muzycy wyszli na scenę z trąbkami rowerowymi, Gotye z zabawkowym, piszczącym kurczakiem, i w Torwarze zapanował jazgot. W trakcie utworu, główny motyw został odegrany przez muzyka na melodyce. Jazzowe akordy wtrącał natomiast na gitarze Edgar. W Learnalilgivinanlovin muzycy w bardzo pozytywny sposób pożegnali się z publiką, a ostatnie solo zagrał tym razem Shiel.

Koncert był bardzo udany pod względem muzycznym. Zespół pokazał, że jest bardzo zgrany, a w trakcie występu jego członkowie bardzo humorystycznie traktowali swoje zadania. Często wymieniane były między nimi uśmiechy, dochodziło nawet do grania na cudzych instrumentach. Widać, że to dobrzy znajomi którzy czerpią radość z tego, co robią. Było to także słychać, utwory brzmiały bardzo świeżo i były wzbogacone o nowe partie. Szkoda, że z warszawskiej setlisty wypadł kapitalny The Only Thing I Know oraz singlowy I Feel Better, ale były to za duże wyzwania dla chorego gardła Gotye. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz