Roger Waters dotarł w
sierpniu ze swoją widowiskową trasą „Us + Them” do Krakowa i Trójmiasta. Jednym
z głównych bohaterów efektownego show był Dave Kilminster, etatowy gitarzysta
byłego lidera Pink Floyd. W wywiadzie dla Czynników Pierwszych opowiada o tym, jak
trafił do zespołu Watersa, opisuje swojego szefa i przekonuje, dlaczego warto
być słownym.
MO:
Koncerty w Tauron Arenie i ERGO Arenie były wielkim przeżyciem dla słuchaczów. Usłyszeliśmy
dużo klasycznych utworów Pink Floyd z płyt „Animals” czy „The Dark Side Of The Moon”. Czy można grać bez przerwy te same, znane utwory, z pasją i
zaangażowaniem?
DK: Każdej nocy
próbuję grać je coraz lepiej. Wciąż pracuję nad niuansami, by upodobnić moje brzmienie
do oryginalnych partii z płyt. Taki mam styl – ciągle chcę poznawać coś nowego.
Jest wielu gitarzystów, którzy osiągają pewien szczyt, po czym spada ich
kreatywność i technika. Nie ma na to wytłumaczenia. Dzięki ciągłej nauce znane
kompozycje floydów wciąż brzmią świeżo.
Na koncertach Rogera
Watersa muzyka jest zawsze perfekcyjnie zgrana z wizualizacjami. Czy wobec tego
na scenie jest miejsce na improwizację?
Wszystko jest zsynchronizowane co do sekundy, więc nie ma
mowy o spontanicznym graniu. Roger jest perfekcjonistą, cały czas pracuje nad kształtem
show. W tej chwili głównie skupia się na wizualizacjach, bo wciąż ma nowe
pomysły.
Jakim jest szefem?
Świetnie się z nim pracuje. Jeśli robisz to, o co prosi,
jest szefem idealnym. Lubię to, bo nie ma między nami niedomówień. Wychwytuje i
na bieżąco omawia każdy najmniejszy błąd. Moim głównym zadaniem jest po prostu sprostanie
jego oczekiwaniom. Następna w kolejności ma być publiczność, a później reszta
zespołu. Rozmawiając o innych muzykach – Roger lubi zmieniać skład, z ktorym występuje. Poznawanie stylu gry nowych muzyków to niemałe wyzwanie. Od poprzedniego
roku, w związku z premierą solowego krążka Rogera, „Is This The Life We Really
Want?”, gra z nami trójka nowych muzyków. To producent płyty, Nigel Godrich,
zaproponował ich Rogerowi. Szczególnie lubię grać z perkusistą, Joeyem
Waronkerem, którego styl przypomina mi grę Nicka Masona.
Grasz z Watersem od
dwunastu lat, ale na wspomnianej płycie ciebie nie słyszymy.
Po części dlatego, że byłem w trasie ze Stevenem Wilsonem.
Ledwo wróciłem do domu i już następnego dnia dostałem telefon od Rogera.
„Pracuję w Los Angeles z nowymi ludźmi i chciałbym, żebyś ocenił ich grę, bo może weźmiemy ich na trasę” powiedział. Myślałem, że dostanę nagrania, ale Roger od razu
zaproponował mi, żebym po południu poleciał do studia, w którym pracował. Nie
zdążyłem się nawet rozpakować po poprzedniej trasie (śmiech)! Ostatecznie nie
zagrałem na albumie, bo gitary były już zarejestrowane przez Jonathana Wilsona
i Gusa Seyfferta, a Roger nie chciał zbyt wielu gitarowych solówek. Ostatecznie
niektóre z nowych kompozycji wykonujemy na żywo. Muszę przyznać, że z koncertu
na koncert ewoluują, najwięcej nowych pomysłów pojawiło się w Picture That.
W Gdańsku zagraliście
też Wait For Her, inny utwór z nowej płyty. Wykonywanie go na żywo to prawdziwa
rzadkość.
Gramy go zamiennie z innymi utworami, zawsze przed kończącym
Comfortably Numb. Decyzja, jaki będzie przedostatni utwór, zapada w trakcie koncertu.
Roger po prostu rzuca tytuł utworu, kiedy kończymy podstawowy set. Muszę
przyznać, że za każdym razem gramy Wait nieco inaczej i kombinujemy nawet w
trakcie gry.
Czytając recenzje
trasy, można odnieść wrażenie, że to polityka, a nie muzyka, wywołuje wśród
odbiorców najwięcej emocji.
Te wszystkie smaczki skierowane przeciwko Donaldowi Trumpowi
są zazwyczaj przyjmowane naprawdę dobrze. Roger zawsze zabiera głos w ważnych
sprawach. Zgadzam się z jego poglądem, że Trump to niebezpieczeństwo dla całego
świata. Czasami Amerykanie mówią „jesteś Anglikiem, nie masz z tym nic
wspólnego”. Uważam jednak, że jego rasizm może udzielić się rządzącym w innych
krajach. Z drugiej strony muszę jednak przyznać, że nie jestem fanem łączenia
polityki z muzyką. Wychowałem się na muzyce Siergieja Rachmaninowa, Claude’a
Debussy’ego czy Niccolo Paganiniego. Zdaje się, że w ich kompozycjach nie ma
polityki (śmiech). To czysta sztuka.
Jak trafiłeś do
zespołu Watersa?
W 2006 roku dostałem informację o przesłuchaniu od mojego
managera. W tej pracy umiejętności to jedno, ale ważny jest też twój charakter
czy nawyki. Przed otrzymaniem angażu na trasę „The Dark Side Of The Moon Live”
dużo rozmawiałem z całym zespołem. Oczywiście, musiałem odnaleźć się w różnych tempach
czy klimatach muzycznych. Moje brzmienie gitary musiało być odpowiednio
„tłuste” i śpiewne. Z drugiej strony Roger zwracał jednak uwagę na to, czy
jestem dobrze zorganizowany albo czy nie stresuję się na występach przed
kilkudziesięciotysięczną publicznością. Współpraca na scenie to jedno. Z całą
ekipą spędza się jednak mnóstwo czasu w hotelach czy na lotniskach. Pytano mnie
więc nawet, czy biorę narkotyki albo palę. Ważne było też, by wyzbyć się
swojego ego – szczególnie pracując z kimś tak charakternym, jak Roger.
To całkowite
zaprzeczenie stereotypowego „sex, drugs and rock&roll”.
Po prostu nie ma na to miejsca, szczególnie na tak dużej
trasie, jak ta. Nawet gdybyś po pijaku zagrał przyzwoity koncert, następnego
dnia trafisz na YouTube’a. Żeby wytrzymać obciążenia napiętego harmonogramu
koncertów, dbam o dobrą kondycję – wspólnie z Ianem (Ritchie, saksofonista –
przyp. red.), ćwiczymy niemal codziennie. Myślę, że czasy seksu i narkotyków
już minęły. Wiem, że to bardzo smutne (śmiech).
Między kolejnymi trasami Rogera, udaje ci się raz na jakiś czas nagrać
solowy materiał. Ostatni, „...And The Truth Will Set You Free...” ukazał się
rok po zakończeniu ogromnej trasy The Wall Live. Masz już pomysły na kolejną
płytę?
Cały czas piszę w trakcie trasy. W tym momencie mam ponad
600 wstępnych pomysłów na telefonie. Myślę, że mógłbym wycisnąć z nich nawet
pięć płyt. Po zakończeniu trasy z Rogerem będę musiał posiedzieć kilka dobrych
dni, żeby wszystko przesłuchać i wybrać najciekawsze motywy. Powinienem znaleźć
na to czas w przyszłym roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz