Coldplay – Music Of The Spheres (2021) [Recenzja]


Brytyjska formacja Coldplay nie każe długo czekać na kolejne, premierowe wydawnictwa. Zaledwie dwa lata temu zespół zaprezentował eksperymentalny i niezwykle udany koncept album Everyday Life. Złożony i niezbyt przebojowy projekt został przede wszystkim doceniony przez najzagorzalszych fanów zespołu. Można więc było się domyślać, że Music Of The Spheres będzie naturalnym następcą przebojowego A Head Full Of Dreams, który nie tylko przypomni o Coldplay na listach przebojów, ale będzie również pretekstem do wyruszenia w światową trasę koncertową. Zapowiedzi nowego albumu, a szczególnie jego instrumentalne fragmenty, były bardzo obiecujące. Jak wypadł całokształt?

Zespół przyzwyczaił nas do krótkich, przestrzennych pejzaży. Nie inaczej było w tym przypadku – tym bardziej że mamy do czynienia z albumem "kosmicznym", nawiązującym zarówno w warstwie graficznej, jak i tekstowej do wszechświata. Tytułowe Music Of The Spheres I to wdzięczne intro do singlowego Higher Power. Przebojową propozycję zespołu otwiera charakterystyczny, syntezatorowy motyw. Utwór cechuje dynamiczne brzmienie, słuchać tu inspiracje z lat 80. Szczególnie mogą kojarzyć się z nimi arpeggia na grane pianinie elektrycznym. Całość smacznie uzupełnia ciepłe brzmienie pianina Fender Rhodes, dynamiczny bas i chórek. Oczywiście, to utwór z typowo radiowym przeznaczeniem, wypada jednak naprawdę dobrze i udanie zapowiada krążek. Humankind rozpoczyna się od rytmicznych syntezatorów i przetworzonego głosu (wymieniającego nazwy planet, gwiazd?). Ponownie, trzonem kompozycji jest udany, podnoszący na duchu riff – pojawia się zarówno w intro, zwrotkach, jak i refrenach. Brzmienie uzupełnia gitara elektryczna i chórki perkusisty, Willa Championa. Chwytliwy refren z charakterystycznym śpiewem Chrisa Martina może wpadać w ucho. Wraz z odsłuchem kolejnych kawałków okazuje się, że to jeden z najciekawszych utworów na płycie. Piosenka płynnie przechodzi w instrumentalny Alien Choir. To krótki, niespełna minutowy przerywnik oparty na elektronicznych brzmieniach bez momentu kulminacyjnego – ot, kosmiczny pejzaż dźwiękowy. 

Let Somebody Go to spokojna, popowa ballada, której trzonem jest powtarzany motyw grany na pianinie Rhodes. Piosenka traktuje o utracie miłości – nie mogło zabraknąć więc wyświechtanych fraz w stylu "love you to the moon and back", które biorąc pod uwagę tematykę albumu, nabierają podwójnego znaczenia. Wokal Martina uzupełnia Selena Gomez. Duet co do zasady udany, ale bardzo przewidywalny. Ciekawie robi się w Human Heart, opartym wyłącznie na wokalach. W smacznie zaaranżowanym chórze, do Martina dołącza wszechstronnie uzdolniony Jacob Collier (który dołożył swoje wokale również na poprzednim krążku grupy) oraz duet We Are King – siostry Paris and Amber Strother. Przytulny, ciepły utwór, który jest udanym przerywnikiem pomiędzy mocniejszymi brzmieniami. People Of The Pride rozpoczyna się potężnymi dźwiękami orkiestry ze smykami i instrumentami dętymi. Ich nieco plastikowe brzmienie i rozpiska wykonywanych partii w książeczce płyty sugeruje, że nie są to realne instrumenty, a wtyczka vst. Sam utwór jest zdecydowanie najbardziej rockowy spośród całego zestawu. Co ciekawe, prosty, bluesowy motyw został zaczerpnięty z utworu "Black and Gold" Sama Sparro. To utwór, który długo czekał na swoją szansę – twórcy przyznali, że kompozycja powstała w erze sesji do albumu Viva La Vida. Interesująco robi się w Biutyful. Spokojna, popowa ballada oparta jest na elektronicznym beacie i gitarze akustycznej. Nieznany wokal został podwyższony o kilka oktaw, tworząc uroczy efekt, podobny do tego z kawałka "Death Bed (Coffee For Your Head)" Powfu. Dopiero w drugiej zwrotce dołącza wokal Martina bez modulacji, tworząc intrygujący duet. 30-sekundowa mgła dźwiękowa Music Of The Spheres II, w której słyszymy tłum fanów nagrany w trakcie koncertu, to tak naprawdę intro do singlowego My Universe. Wyrazisty rytm, charakterystyczny refren, parę syntezatorów i gitar Jonny'ego Bucklanda. Muzycy zaprosili do wykonania utworu BTS, koreański boysband, który bije ostatnio rekordy popularności wśród fanów K-popu i nie tylko. Ich popularność przełożyła się na liczbę odtworzeń utworu w serwisach streamingowych. Utwór bije na głowę pozostałe propozycje z płyty tylko pod kątem marketingowym.

Kiedy wydaje się, że najgorsze już za nami, pojawia się Infinity Sign. Kompozycja rozpoczyna się rytmicznymi, tanecznymi wręcz syntezatorami, które mogą nieco kojarzyć się z intro do Humankind. Z tym że tu kompozycja przeradza się w rzecz typowo trance'ową. Główny motyw zbudowany jest na chóralnym śpiewie fanów, który na polskich stadionach funkcjonuje jako "ole ole ole nie damy się, nie damy się". W drugiej części utworu, po wejściu fortepianu, kompozycję uszlachetniają nieco chóralne partie Martina. Kompozycja prowadzi donikąd i może zostać odebrana jako kiczowata. Nagle pojawia się szereg niebanalnych dźwięków – to Coloratura. Przed nami dziesięciominutowy, najdłuższy utwór w historii zespołu. To kompozycja niespodziewanych zmian, ale najważniejsze zostało utrzymane od pierwszej do ostatniej minuty – to kosmiczny, zadumany klimat. Kameralne pianino przerywa nagle orkiestra, uzupełniająca przestrzeń nieoczywistymi akordami. Mistrzostwem jest główny motyw kompozycji, oparty na dwóch akordach – moje pierwsze skojarzenie to ścieżka dźwiękowa do filmu naukowego. Nagle mgła dźwiękowa wpada do próżni (a może czarnej dziury?). Wraca fortepian i Chris Martin: "Coloratura, We fell in through the clouds". Utwór ma progresywny charakter, bardzo dobrym pomysłem było zastosowanie rytmu perkusji rodem z klasycznego rocka z lat 70. Nie sposób opisać cały utwór krok po kroku. To swoista podróż, muzyka, która wzrusza, przejmuje i angażuje. Warto dodać o pomijanym często, cichym zakończeniu – delikatne, wysokie dźwięki fortepianu uwieńczają dzieło. Można odnieść wrażenie, że słyszymy migoczące gwiazdy. 

Szkoda tylko, że wspomnianą kosmiczną podróż można przeżyć wyłącznie w trakcie kilku fragmentów płyty. Tym bardziej że w założeniu panowie stworzyli koncept album. Zrozumiały jest fakt, że zespół potrzebuje nowych hitów, by zapełnić stadiony (choć postawię tezę, że starymi również wypełniłby największe obiekty). Z drugiej strony płyta, w której najważniejszą cechą jest klimat (spójna oprawa graficzna płyty i koncertów), odznacza się momentami jego brakiem. Kilka decyzji muzyków i producenta Maxa Martina wydaje się być zupełnie niezrozumiałych. Przede wszystkim – jaki jest cel tak wielu przerywników, które są tak krótkie, że nie sposób wejść w ich klimat? Coldplay już wielokrotnie udowadniał, że wie, jak budować odpowiedni nastrój. Przykładem może być krążek Ghost Stories. Tu czegoś wyraźnie zabrakło. Zapowiada się na to, że Music Of The Spheres to pierwszy rozdział większego projektu. Na wydaniach fizycznych płyty znajduje się bowiem w kilku miejscach niewielki podtytuł: Vol. 1 From Earth With Love. Oby kolejne longplaye były stworzone w bardziej przemyślany sposób i z większym naciskiem na treść muzyczną. Sama Coloratura nie uratuje całej płyty.

WERDYKT: ★ - płyta z przebłyskami 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz