Deep Purple – Whoosh! (2020) [Recenzja przedpremierowa]


Z taką częstotliwością nie nagrywali od lat 90., z takimi sukcesami artystycznymi  od lat 70. Na stare lata Deep Purple wróciło do formy. Po problemach zdrowotnych muzyków i długiej przerwie w studio, brytyjskie legendy rocka wydają już trzeci album w ciągu siedmiu lat. Whoosh! to kontynuacja dwóch poprzednich krążków, ale w zdecydowanie bardziej przebojowej formie. To zaleta czy wada?

Pisząc o płycie, nie sposób nie wspomnieć o jej poprzedniczkach  "Now What?!" oraz "InFinite". Obie płyty były nieoczekiwanym zwrotem akcji. Nowy producent, Bob Ezrin (znany m.in. ze współpracy z Kiss czy Pink Floyd), postawił sprawę jasno: panowie mają grać bez względu na długość utworów i ich przebojowość. Dzięki temu Deep Purple wróciło do grania z progresywnym, a momentami nawet psychodelicznym pazurem. 

Otwierający Throw My Bones zwiastuje odmienne podejście do tematu. To przebojowy, singlowy kawałek, który w żadnym przypadku nie przypomina nastrojowych, rozwijających się otwieraczy z dwóch poprzednich płyt. Tego brzmienia nie da się pomylić  bluesująca gitara, sączący się hammond i wyrazisty rytm. Całość wzbogaca symulacja smyków, grana przez Dona Aireya  najprawdopodobniej na jego Kurzweilu. Są wyraziste refreny, są solówki  obiecujący początek płyty. Drop The Weapon rozpoczyna się od gitarowo-organowej struktury. Powtarzający się, intrygujący motyw, szybki rytm i prosty refren  mamy do czynienia z kolejną propozycją na singiel. Ciekawym rozwiązaniem jest przejście w bridge'u z typowego rytmu 4/4 na 6/4. We're All In The Same Dark to kontynuacja klimatu poprzedniego utworu. Wysoki śpiew Iana Gillana uzupełniają chórki  również jego autorstwa. Trudno znaleźć tu jednak coś, co przyciągnie na dłużej naszą uwagę i da pretekst do ponownego przesłuchania. Jeśli musiałbym scharakteryzować ten utwór, to byłby "ten z bluesową gitarą Morse'a"  bo rzeczywiście gitarzysta gra tu na nieco słabiej przesterowanej gitarze. 

Nothing At All! Jeden z najciekawszych utworów na płycie, który bardzo wdzięcznie łączy przebojowość z kunsztem i techniką wykonawców. Chwytliwy i podniosły motyw, w którym Airey mistrzowsko uzupełnia się z Morsem, jest z pewnością inspirowany muzyką klasyczną. Sam Ian Gillan, który napisał tekst o niszczycielskim wpływie człowieka na przyrodę (matka natura jest opisana jako "old lady"), stwierdził, że to jego ulubiona kompozycja z nowej płyty. Po wyciszeniu słyszymy potężny akord hammonda Aireya. To przecież początek Perfect Strangers!  Nic z tego  to Need To Shout. To swoiste puszczenie oczka do słuchacza jest chyba najbardziej pomysłowym fragmentem całej kompozycji. Brakuje tu charakterystycznego motywu przewodniego czy oryginalnych solówek. Co prawda, Airey po raz pierwszy decyduje się tu na solowe pianino, ale brzmi wtórnie. Utwór spokojnie mógłby trafić na album pokroju "Bananas". Z pomocą nadchodzi Step By Step  tajemniczy i mroczny utwór w ujmującym rytmie 6/4. Ciekawie brzmi tu wokal Gillana, wspierany dodatkowo dogranymi harmoniami. Jeszcze jeden chórek "z klawisza" jest tu jednak absolutnie zbędny. Intrygują motywy, naastępujące po zwrotkach, intryguje również solówka Aireya na organach. Nie jest to jednak brzmienie klasycznego hammonda - wyróżnia się piskliwością i niedostrojeniem. What The What to zdecydowanie najsłabsza kompozycja, która trafiła na "Whoosh!". Fortepianowy blues może kojarzyć się z dokonaniami Gillana z jego pierwszym zespołem The Javelins. Odsyłam również do bonus tracka z "Now What!?" - It'll Be Me.
 
The Long Way Round to nieśmiały desant w kierunku bardziej rozbudowanego grania. Rytm narzuca tu żywiołowa gitara Morse'a, wspierana dodatkowo hammondowymi akcentami Aireya. Powtarzający się motyw gitarowy może kojarzyć się z The Mule. Ciekawym dodatkiem są tu pasaże instrumentalne  najpierw solówka na Moogu, a na koniec przestrzenne outro. Pianino z orkiestralnym layerem to już aireyowski klasyk. Do tego charakterystyczna, tłumiona gitara z dużą ilością delayu. Kiedy atmosfera gęstnieje, nagle wszystkie instrumenty rozstrajają się i stopniowo obniżają ton  efekt jest bardzo ciekawy i klaustrofobiczny. Mocny bas zwiastuje The Power Of The Moon. Takiego utworu purple jeszcze nie popełniły. Przenikliwy motyw na fortepianie i bliżej niezidentyfikowanych klawiszach, powtarza się zapętlony w trakcie zwrotek. Wokal Gillana udanie moduluje phraser. Z tajemniczymi zwrotkami kontrastuje mocny i prosty refren. Nie brakuje również solówek  kolejno Morse'a i Aireya. Warto dodać, że w kompozycji wyjątkowo mocno wybija się bas Rogera Glovera, który wielkim technikiem nie jest, solówek nie gra, ale szarpie struny ze szwajcarską precyzją. Czas na instrumentalny jam  Remission Possible. Hammond jest przesterowany, niczym ten Lorda, na pierwszych płytach kwintetu. Gitarowy, spieszny motyw jest bardzo luźnym nawiązaniem do solówki z Child In Time. Pod koniec taktów uwagę zwraca na siebie Ian Paice z udanymi i wybijającymi się przejściami na bębnach. Mniej więcej w połowie tego półtoraminutowego utworu przychodzi ulga  organy jedynie sączą się gdzieś w tle, a uwagę słuchacza przyciąga gitara Morse'a, niemal żywcem wyciągnięta z Uncommon Man.
Instrumental płynnie przechodzi w Man Alive. To najbardziej złożony utwór na płycie. Brzmienia orkiestry, chórki Gillana, do tego delikatne uderzenia Paice'a z nałożonym tykaniem zegara. Spokojne momenty z recytacją wokalisty, poprzecinane są dynamicznymi i ostrymi zwrotkami z charakterystycznym riffem. To, jak na Purpli, bardzo elektryczny i skomplikowany brzmieniowo utwór. Mam wręcz wątpliwości, czy zespół da radę grać kawałek na żywo bez nakładek z playbacku  a przecież to singiel promujący płytę. Uwagę przyciąga tu także tekst – Gillan mówi i śpiewa o postapokaliptycznej wizji ziemi. "Matka natura lubi pustkę, więc Ziemia została wyczyszczona". Nagle morze wyrzuciło coś na brzeg  to jedyny, żywy człowiek. Warto dodać, że w klimatycznym outro z tykającym zegarem, pojawia się tytułowa fraza płyty  "Whoosh!". To onomatopeja, która według Gillana symbolizuje przemijanie ludzkiej populacji na Ziemi i podsumowuje karierę Deep Purple. Ciekawostką jest uzupełnienie w postaci instrumentalnego And The Adress. To remake pierwszego utworu z debiutanckiego krążka "Shades Of Deep Purple". Kompozycja nagrana 52 (!) lata temu przez skład Blackmore/Lord/Simper/Evans/Paice brzmi w 2020 roku bardziej dynamicznie i mocniej. Jedynym członkiem zespołu, który zagrał w obu wersjach, jest perkusista. Płytę zamyka dramatyzujące i momentami elektroniczne Dancing In My Sleep. Rytmiczną kompozycję dekorują dostojne smyki i wyjątkowo udany, chwytliwy motyw. Poza konkretnymi momentami można jednak odnieść wrażenie, że słyszeliśmy to już wcześniej.

"Whoosh!" to przedziwne połączenie charakterystycznego, rockowego grania z eksperymentami brzmieniowymi. Nie wszystkie nowe pomysły są udane, ale muzykom udało się jednak raz na jakiś czas zaskoczyć świeżym brzmieniem. To nierówny album. Część kompozycji aż prosi się o rozwinięcie i dopisanie do nich ciekawych, instrumentalnych pasaży. Z drugiej strony, niektóre utwory są z kolei mocno wtórne i pełnią rolę wypełniaczy. Jedno zespołowi udało się na pewno  zachować w nagraniach charakter występu na żywo. Utwory były bowiem w większości nagrywane na tzw. "setkę". 

WERDYKT: ★ - płyta z przebłyskami 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz