Słuchacze nie potrzebują nowej muzyki – Al Di Meola o albumie "Opus" [Wywiad]

Spotkaliśmy się na backstage'u wrocławskiego Impartu. Al Di Meola skończył właśnie rozgrzewkę. Słuchacze usłyszą za kilkanaście minut całe spektrum gatunków muzycznych zamkniętych w pudle rezonansowym gitary klasycznej. Będzie też kilka nowych kompozycji z płyty "Opus". Przed wyjściem na scenę, zadaję Di Meoli kilka nurtujących pytań.




Marcin Obłoza: Przyjechałeś do Wrocławia z nowym projektem – promujesz album „Opus”. W wywiadach wspominałeś, że w przypadku tej płyty rola komponowania i aranżacji była ważniejsza niż samo granie na gitarze.

Bez porządnej kompozycji nieważne jest, jak dobrze grasz na gitarze. Jest wielu świetnych improwizatorów grających jazz, ale ostatecznie i tak najważniejsze jest to, jak na dany utwór zareaguje publiczność. Możesz grać solówki przez dwie godziny, ale wszystkich zanudzisz. Przede wszystkim kobiety. Musi więc pojawiać się ta „zawartość” – mocna kompozycja, której tak bardzo brakuje w jazzie. Prawdopodobnie zmieniłem podejście do muzyki dzięki Beatlesom, których słuchałem, będąc nastolatkiem. Później poznanie Astora Piazzolli, ojca muzyki tango, uświadomiło mi, że elementy kompozycji są ważniejsze niż solówki. Mamy dzięki temu do czynienia z szerszym zakresem emocji, a publiczność może łatwiej przyzwyczajać się do utworów. Tak, „Opus” to kolejny etap w ewolucji mojego komponowania.

Na nowej płycie lubisz żonglować nastrojami. W niektórych, dłuższych kompozycjach, zawierasz co najmniej kilka wątków. 

Nigdy nie wiesz, gdzie zabierze cię twój umysł. To jak wtedy, gdy spacerujesz ulicą i nagle spotykasz przyjaciela, którego nie widziałeś od wielu lat. Albo, gdy nagle widzisz wypadek samochodowy i wokół ciebie zaczynają wyć syreny. Ponieważ moje kompozycje nie mają słów, ważne, by poprzez muzykę odzwierciedlać dane scenerie. 

 Czy potrafisz komponować w trakcie trasy?

Daj mikrofon mojemu menedżerowi (śmiech). Mam wiele dzieci do wykarmienia. Żartuję. Teraz koncertowanie odgrywa ważniejszą rolę niż w latach 70. czy 80. Wtedy występowałeś, żeby promować płytę. Teraz musisz grać, żeby promować wiele innych rzeczy. Rola płyt zmniejszyła się o jakieś 90 procent. Nie ma sensu nagrywać nowych albumów. Ludzie naprawdę nie potrzebują nowej muzyki. Nawet The Rolling Stones nie musi wydawać nowych albumów. Paul McCartney też nie. Chcemy słuchać takich piosenek, które lubimy, a te zostały nagrane już wiele lat temu.

To dlaczego wydałeś "Opus"?

To kwestia artystyczna. W przeciwieństwie do gwiazd popu, wciąż mogę prezentować nowe utwory. Nigdy nie miałem bowiem wielkich hitów, tak, jak oni. My, jazzmani możemy grać na koncertach co tylko chcemy.

Nie masz wrażenia, że wszystko zostało już nagrane, że nie da się już być innowacyjnym?

Tak. Młodzi mają teraz wyjątkowo trudno żeby się przebić.

Na nowym albumie zagrałeś sporo solówek na gitarze elektrycznej, mimo że najczęściej sięgasz po gitarę klasyczną. Rock and roll musi być dla ciebie dużą inspiracją, bo nagrałeś nawet album z coverami Beatlesów.

Uwielbiam ich, słucham też dużo Led Zeppelin z wcześniejszego okresu. Kiedy dorastałem w Nowym Jorku, miałem wybór i codziennie mogłem chodzić na jakiś jazzowy albo rockowy koncert. To była wielka zaleta tego miasta.

Czy masz już plany na następny rok? Może nowa płyta?

Tak, robimy drugi album z coverami Beatlesów. Fani chyba nie spodziewali się takiej płyty, ale dlaczego nie – wychowaliśmy się na tej muzyce. Wciąż jest świetna. Obecne dzieciaki nie będą mogły powiedzieć za kilkadziesiąt lat, że muzyka Kanyego Westa była świetna. Obudzą się i stwierdzą „mój boże, dlaczego słuchałem tak beznadziejnej muzyki”. Wszyscy dojdą do takich wniosków, po prostu muszą. Ta muzyka nie ma żadnej zawartości, brak w niej harmoni, melodii, głos jest bardzo słaby i przesłanie nie jest najlepsze.

Garou – Wrocław, Hala Stulecia, 06.11.18 (20 Years Jubilee Tour) [Relacja]

Garou świętuje w tym roku 20 lat kariery muzycznej. Kanadyjski piosenkarz nie odnosi w ostatnich latach tak dużych sukcesów, jak przed laty, ale w Polsce wciąż przyciąga tłumy. Okazuje się jednak, że trasa mająca być podsumowaniem dorobku stała się nieco niezrozumiałą wędrówką przez kolejne covery oklepanych klasyków.



Idąc na koncert wciąż miałem w głowie poprzednią trasę muzyka z 2015 roku, która promowała albumy "Au Millieu De Ma Vie" i "Rhythm And Blues". Byłem wtedy naprawdę pozytywnie zaskoczony zaproponowanymi utworami oraz treścią muzyczną. Minęło trzy i pół roku i coś wyraźnie uległo zmianie. Koncert zapowiadał się bardzo dobrze – pojawiło się Seul w nieco zmienionej aranżacji z bohaterem wieczoru grającym na gitarze akustycznej. Na niecodzienne zwroty akcji nie trzeba było jednak czekać zbyt długo. Najpierw klasyk Sous Le Vent połączony z fragmentem Zombie The Cranberries. Chwilę później Demande Au Soleil z rytmem zapożyczonym z Every Brath You Take The Police. Garou przypomniał przy okazji kilka wersów z piosenki Stinga. Szybki przegląd solowego katalogu – medley z bardzo dobrym Je Suis Le Meme i Avancer, nagranym na potrzeby ostatniej płyty z autorskim materiałem. Nagle zwrot akcji – Garou przypomina piosenki najbardziej znanych francuskich autorów. Jest kameralne i jazzujące Les Moulins De Mon Coeur Michela Legranda, pojawiło się także Champs Elysees Joe Dassina. Między tym wszystkim I Love Paris Elli Fitzgerald. Covery pozostawiły po sobie nijakie wrażenie, bo dobór utworów był oczywisty, a i aranżacje były wyjątkowo bezpieczne. Garou zawsze lubił wtrącać do swojego show kilka pożyczonych autorów. Tym razem lista coverów nie miała końca – pojawiał się jeszcze m.in. Le Port d'Amsterdam Jacquesa Brela czy I Put A Spell On You Screamin' Jaya Hawkinsa. Generalizując, co najmniej połowa koncertu była mieszanką R&B i soulu sprzed kilkudziesięciu lat. Dobre, bezpieczne covery znanych piosenek powodowały co prawda, że co niektórym chodziła noga, ale jakiekolwiek emocje i nieco głębsze odczucia pojawiły się dopiero przy okazji Que l'Amour Est Violent. Świetny, rozbudowany, blisko sześciominutowy utwór został zagrany wyjątkowo wiernie. Podobnie zresztą jak ciepło przyjęte Belle i Gitan. Kiedy wydawało się, że koncert nabiera rumieńców, a przemiły i niezwykle pozytywny bohater wieczoru jest już rozgrzany, muzycy zeszli ze sceny. Publiczność pożegnał medley That's The Way I Like It KC & The Sunshine Band, solowego Reviens wykonanego z funkowym posmakiem i... Get Lucky Daft Punk. Mimo udanego wykonania – lekki przerost formy nad treścią. Nawet do kończącego l'Adieu muzycy musieli wpleść fragment My Way Franka Sinatry. 


Skąd tak duża ilość coverów? Możliwe, że Garou uformował tak przedziwną setlistę pod wpływem francuskiej edycji The Voice (w Polsce pod nazwą The Voice Of Poland), w której nasłuchał się i naśpiewał rozmaitych coverów od Bohemian Rhapsody powszechnie znanego autorstwa po Radioactive Imagine Dragons. Utworów, którym muzyk pozwolił wybrzmieć od początku do końca, było we Wrocławiu jak na lekarstwo. Wątków i kolejnych znanych refrenów było aż za dużo. Z drugiej strony bardzo ciężko było nasycić się zestawem utworów solowych, które utonęły pod naciskiem coverów. Tym bardziej szkoda, bo to w nich zawarty jest prawdziwy charakter Garou. Mogłyby one znacząco urozmaicić koncert brzmieniowo. Oczywiście, to wokal miał być tu najważniejszy i tak też było. Muzyk błyszczał niezwykle mocnym, zachrypniętym i niepodrabialnym głosem, ale pełnię możliwości pokazywał dopiero w utworach napisanych pod niego.


Garou potrafi zbudować niezwykle ciepłą i przyjazną atmosferę. Co więcej, jest autentyczny i zdarza się, że uroni kilka łez w momentach wzruszenia. Tylko ta setlista... Znudzenie własnymi kompozycjami? Poczuwanie się do roli propagatora tradycji francuskiej piosenki rozrywkowej? Nie o takiego Garou walczyłem.

Czasy seksu i narkotyków minęły – wywiad z Davem Kilminsterem (Roger Waters, Steven Wilson)

Roger Waters dotarł w sierpniu ze swoją widowiskową trasą „Us + Them” do Krakowa i Trójmiasta. Jednym z głównych bohaterów efektownego show był Dave Kilminster, etatowy gitarzysta byłego lidera Pink Floyd. W wywiadzie dla Czynników Pierwszych opowiada o tym, jak trafił do zespołu Watersa, opisuje swojego szefa i przekonuje, dlaczego warto być słownym.


MO: Koncerty w Tauron Arenie i ERGO Arenie były wielkim przeżyciem dla słuchaczów. Usłyszeliśmy dużo klasycznych utworów Pink Floyd z płyt „Animals” czy „The Dark Side Of The Moon”. Czy można grać bez przerwy te same, znane utwory, z pasją i zaangażowaniem?

DK: Każdej nocy próbuję grać je coraz lepiej. Wciąż pracuję nad niuansami, by upodobnić moje brzmienie do oryginalnych partii z płyt. Taki mam styl – ciągle chcę poznawać coś nowego. Jest wielu gitarzystów, którzy osiągają pewien szczyt, po czym spada ich kreatywność i technika. Nie ma na to wytłumaczenia. Dzięki ciągłej nauce znane kompozycje floydów wciąż brzmią świeżo.

Na koncertach Rogera Watersa muzyka jest zawsze perfekcyjnie zgrana z wizualizacjami. Czy wobec tego na scenie jest miejsce na improwizację?

Wszystko jest zsynchronizowane co do sekundy, więc nie ma mowy o spontanicznym graniu. Roger jest perfekcjonistą, cały czas pracuje nad kształtem show. W tej chwili głównie skupia się na wizualizacjach, bo wciąż ma nowe pomysły.

Jakim jest szefem?

Świetnie się z nim pracuje. Jeśli robisz to, o co prosi, jest szefem idealnym. Lubię to, bo nie ma między nami niedomówień. Wychwytuje i na bieżąco omawia każdy najmniejszy błąd. Moim głównym zadaniem jest po prostu sprostanie jego oczekiwaniom. Następna w kolejności ma być publiczność, a później reszta zespołu. Rozmawiając o innych muzykach – Roger lubi zmieniać skład, z ktorym występuje. Poznawanie stylu gry nowych muzyków to niemałe wyzwanie. Od poprzedniego roku, w związku z premierą solowego krążka Rogera, „Is This The Life We Really Want?”, gra z nami trójka nowych muzyków. To producent płyty, Nigel Godrich, zaproponował ich Rogerowi. Szczególnie lubię grać z perkusistą, Joeyem Waronkerem, którego styl przypomina mi grę Nicka Masona.

Grasz z Watersem od dwunastu lat, ale na wspomnianej płycie ciebie nie słyszymy.

Po części dlatego, że byłem w trasie ze Stevenem Wilsonem. Ledwo wróciłem do domu i już następnego dnia dostałem telefon od Rogera. „Pracuję w Los Angeles z nowymi ludźmi i chciałbym, żebyś ocenił ich grę, bo może weźmiemy ich na trasę” powiedział. Myślałem, że dostanę nagrania, ale Roger od razu zaproponował mi, żebym po południu poleciał do studia, w którym pracował. Nie zdążyłem się nawet rozpakować po poprzedniej trasie (śmiech)! Ostatecznie nie zagrałem na albumie, bo gitary były już zarejestrowane przez Jonathana Wilsona i Gusa Seyfferta, a Roger nie chciał zbyt wielu gitarowych solówek. Ostatecznie niektóre z nowych kompozycji wykonujemy na żywo. Muszę przyznać, że z koncertu na koncert ewoluują, najwięcej nowych pomysłów pojawiło się w Picture That.

W Gdańsku zagraliście też Wait For Her, inny utwór z nowej płyty. Wykonywanie go na żywo to prawdziwa rzadkość.  
Gramy go zamiennie z innymi utworami, zawsze przed kończącym Comfortably Numb. Decyzja, jaki będzie przedostatni utwór, zapada w trakcie koncertu. Roger po prostu rzuca tytuł utworu, kiedy kończymy podstawowy set. Muszę przyznać, że za każdym razem gramy Wait nieco inaczej i kombinujemy nawet w trakcie gry.

Czytając recenzje trasy, można odnieść wrażenie, że to polityka, a nie muzyka, wywołuje wśród odbiorców najwięcej emocji.

Te wszystkie smaczki skierowane przeciwko Donaldowi Trumpowi są zazwyczaj przyjmowane naprawdę dobrze. Roger zawsze zabiera głos w ważnych sprawach. Zgadzam się z jego poglądem, że Trump to niebezpieczeństwo dla całego świata. Czasami Amerykanie mówią „jesteś Anglikiem, nie masz z tym nic wspólnego”. Uważam jednak, że jego rasizm może udzielić się rządzącym w innych krajach. Z drugiej strony muszę jednak przyznać, że nie jestem fanem łączenia polityki z muzyką. Wychowałem się na muzyce Siergieja Rachmaninowa, Claude’a Debussy’ego czy Niccolo Paganiniego. Zdaje się, że w ich kompozycjach nie ma polityki (śmiech). To czysta sztuka.

Jak trafiłeś do zespołu Watersa?

W 2006 roku dostałem informację o przesłuchaniu od mojego managera. W tej pracy umiejętności to jedno, ale ważny jest też twój charakter czy nawyki. Przed otrzymaniem angażu na trasę „The Dark Side Of The Moon Live” dużo rozmawiałem z całym zespołem. Oczywiście, musiałem odnaleźć się w różnych tempach czy klimatach muzycznych. Moje brzmienie gitary musiało być odpowiednio „tłuste” i śpiewne. Z drugiej strony Roger zwracał jednak uwagę na to, czy jestem dobrze zorganizowany albo czy nie stresuję się na występach przed kilkudziesięciotysięczną publicznością. Współpraca na scenie to jedno. Z całą ekipą spędza się jednak mnóstwo czasu w hotelach czy na lotniskach. Pytano mnie więc nawet, czy biorę narkotyki albo palę. Ważne było też, by wyzbyć się swojego ego – szczególnie pracując z kimś tak charakternym, jak Roger.

To całkowite zaprzeczenie stereotypowego „sex, drugs and rock&roll”.

Po prostu nie ma na to miejsca, szczególnie na tak dużej trasie, jak ta. Nawet gdybyś po pijaku zagrał przyzwoity koncert, następnego dnia trafisz na YouTube’a. Żeby wytrzymać obciążenia napiętego harmonogramu koncertów, dbam o dobrą kondycję – wspólnie z Ianem (Ritchie, saksofonista – przyp. red.), ćwiczymy niemal codziennie. Myślę, że czasy seksu i narkotyków już minęły. Wiem, że to bardzo smutne (śmiech).

Między kolejnymi trasami Rogera, udaje ci się raz na jakiś czas nagrać solowy materiał. Ostatni, „...And The Truth Will Set You Free...” ukazał się rok po zakończeniu ogromnej trasy The Wall Live. Masz już pomysły na kolejną płytę?

Cały czas piszę w trakcie trasy. W tym momencie mam ponad 600 wstępnych pomysłów na telefonie. Myślę, że mógłbym wycisnąć z nich nawet pięć płyt. Po zakończeniu trasy z Rogerem będę musiał posiedzieć kilka dobrych dni, żeby wszystko przesłuchać i wybrać najciekawsze motywy. Powinienem znaleźć na to czas w przyszłym roku.