Garou – Wrocław, Hala Stulecia, 06.11.18 (20 Years Jubilee Tour) [Relacja]

Garou świętuje w tym roku 20 lat kariery muzycznej. Kanadyjski piosenkarz nie odnosi w ostatnich latach tak dużych sukcesów, jak przed laty, ale w Polsce wciąż przyciąga tłumy. Okazuje się jednak, że trasa mająca być podsumowaniem dorobku stała się nieco niezrozumiałą wędrówką przez kolejne covery oklepanych klasyków.



Idąc na koncert wciąż miałem w głowie poprzednią trasę muzyka z 2015 roku, która promowała albumy "Au Millieu De Ma Vie" i "Rhythm And Blues". Byłem wtedy naprawdę pozytywnie zaskoczony zaproponowanymi utworami oraz treścią muzyczną. Minęło trzy i pół roku i coś wyraźnie uległo zmianie. Koncert zapowiadał się bardzo dobrze – pojawiło się Seul w nieco zmienionej aranżacji z bohaterem wieczoru grającym na gitarze akustycznej. Na niecodzienne zwroty akcji nie trzeba było jednak czekać zbyt długo. Najpierw klasyk Sous Le Vent połączony z fragmentem Zombie The Cranberries. Chwilę później Demande Au Soleil z rytmem zapożyczonym z Every Brath You Take The Police. Garou przypomniał przy okazji kilka wersów z piosenki Stinga. Szybki przegląd solowego katalogu – medley z bardzo dobrym Je Suis Le Meme i Avancer, nagranym na potrzeby ostatniej płyty z autorskim materiałem. Nagle zwrot akcji – Garou przypomina piosenki najbardziej znanych francuskich autorów. Jest kameralne i jazzujące Les Moulins De Mon Coeur Michela Legranda, pojawiło się także Champs Elysees Joe Dassina. Między tym wszystkim I Love Paris Elli Fitzgerald. Covery pozostawiły po sobie nijakie wrażenie, bo dobór utworów był oczywisty, a i aranżacje były wyjątkowo bezpieczne. Garou zawsze lubił wtrącać do swojego show kilka pożyczonych autorów. Tym razem lista coverów nie miała końca – pojawiał się jeszcze m.in. Le Port d'Amsterdam Jacquesa Brela czy I Put A Spell On You Screamin' Jaya Hawkinsa. Generalizując, co najmniej połowa koncertu była mieszanką R&B i soulu sprzed kilkudziesięciu lat. Dobre, bezpieczne covery znanych piosenek powodowały co prawda, że co niektórym chodziła noga, ale jakiekolwiek emocje i nieco głębsze odczucia pojawiły się dopiero przy okazji Que l'Amour Est Violent. Świetny, rozbudowany, blisko sześciominutowy utwór został zagrany wyjątkowo wiernie. Podobnie zresztą jak ciepło przyjęte Belle i Gitan. Kiedy wydawało się, że koncert nabiera rumieńców, a przemiły i niezwykle pozytywny bohater wieczoru jest już rozgrzany, muzycy zeszli ze sceny. Publiczność pożegnał medley That's The Way I Like It KC & The Sunshine Band, solowego Reviens wykonanego z funkowym posmakiem i... Get Lucky Daft Punk. Mimo udanego wykonania – lekki przerost formy nad treścią. Nawet do kończącego l'Adieu muzycy musieli wpleść fragment My Way Franka Sinatry. 


Skąd tak duża ilość coverów? Możliwe, że Garou uformował tak przedziwną setlistę pod wpływem francuskiej edycji The Voice (w Polsce pod nazwą The Voice Of Poland), w której nasłuchał się i naśpiewał rozmaitych coverów od Bohemian Rhapsody powszechnie znanego autorstwa po Radioactive Imagine Dragons. Utworów, którym muzyk pozwolił wybrzmieć od początku do końca, było we Wrocławiu jak na lekarstwo. Wątków i kolejnych znanych refrenów było aż za dużo. Z drugiej strony bardzo ciężko było nasycić się zestawem utworów solowych, które utonęły pod naciskiem coverów. Tym bardziej szkoda, bo to w nich zawarty jest prawdziwy charakter Garou. Mogłyby one znacząco urozmaicić koncert brzmieniowo. Oczywiście, to wokal miał być tu najważniejszy i tak też było. Muzyk błyszczał niezwykle mocnym, zachrypniętym i niepodrabialnym głosem, ale pełnię możliwości pokazywał dopiero w utworach napisanych pod niego.


Garou potrafi zbudować niezwykle ciepłą i przyjazną atmosferę. Co więcej, jest autentyczny i zdarza się, że uroni kilka łez w momentach wzruszenia. Tylko ta setlista... Znudzenie własnymi kompozycjami? Poczuwanie się do roli propagatora tradycji francuskiej piosenki rozrywkowej? Nie o takiego Garou walczyłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz