Harry Styles – Harry Styles (2017) [Recenzja]

Długo zabierałem się do recenzji tej płyty, bo to jedna z większych muzycznych niespodzianek roku. Harry Styles, były członek popowego boysbandu One Direction, zaczyna zupełnie nowy etap w karierze. Muzyk całkowicie zrywa ze stylistyką swojej byłej grupy i stawia na muzykę tworzoną z udziałem prawdziwych instrumentów, klimatycznie osadzoną w latach 70. Niektórzy nazywają go mesjaszem, który wyrzuci z rozgłośni elektroniczne granie, dla innych to powielacz pomysłów Davida Bowiego i innych gigantów rocka. Prawda tak naprawdę leży gdzieś pośrodku.

Harry rozpoczyna płytę delikatnym Meet Me In A Hallway. Otwierające dźwięki to ujmujące połączenie gitary akustycznej i omnichordu, małego instrumentu klawiszowego charakterystycznego dla lat 80., na którym gra sam bohater albumu. Dużo tutaj przestrzeni i marzycielstwa. Znalazło się nawet miejsce na krótką solówkę gitary elektrycznej techniką slide. Wszystko po to, by wprowadzić słuchacza w odpowiedni nastrój i przejść do pierwszego singla z płyty, Sign Of The Times. To rozbudowana, progresywna ballada oparta na fortepianie i niezwykle ujmującym refrenie, w którym Styles wspina się na wyżyny swoich umiejętności wokalnych. Vintage'owego wykończenia dodają partie Mellotronu, który tworzył brzmienie Beatlesów czy pierwszych płyt Bowiego, oraz gitary lap steel. To bardzo dobrze przemyślany utwór, stworzony z komercyjnym zamysłem, mający jednak również niemałą wartość artystyczną. Patetyczna atmosfera jest niemal żywcem wyjęta z płyty Pink Floyd. Nic dziwnego, że perkusista legendarnego zespołu, Nick Mason, przyznał, że chciałby pracować razem z Harrym w studio. Carolina to bez cienia wątpliwości zwrot w stronę twórczości Bowiego, a konkretnie chaotycznego albumu Lodger. Klimat budują tu dynamiczne, momentami nieco orientalne skrzypce oraz duża dawka rozmaitych perkusjonaliów. Wyjątkowo ciekawą progresję akordów uzupełniają melodyczne chórki. Głos Stylesa jest naładowany emocjami, co jest raczej rzadkim zjawiskiem na płycie. Wykonania wokalisty cechuje bowiem duża dawka luzu, która pasuje do miłosnej tematyki tekstów. Two Ghosts to przebojowy, aczkolwiek nieco spokojniejszy utwór oparty na charakterystyczniej frazie We're not who we used to be. Kompozycji brakuje nieco wyrazu. Jest co prawda przyjemna w odbiorze, ale brakuje jej fragmentów, do których warto byłoby wracać. Przy okazji należy też dodać, że Harry zagrał tutaj nie tylko (ponownie) na omnichordzie, ale także na gitarze. Jego wykonania bardzo dobrze uzupełnia zespół. To rzadkie w przypadku komercyjnych płyt, gdzie często lista nazwisk twórców i muzyków sesyjnych jest dłuższa niż kolejki nastolatek stojące przed hotelem, w którym zatrzymywało się One Direction. Sweet Creature to nieco przesłodzona, akustyczna ballada z delikatnym śpiewem Harry'ego w harmonii. Ciekawsze rzeczy zwiastuje natomiast intro w Only Angel. To brzmienie Mellotronu, a dokładniej zsamplowanego chóru, zarejestrowanego w latach 60. Dodatkowo delikatne pianino, dokładnie to samo, które wieńczy Sign Of The Times, syntezatory i fragmenty dialogu z filmu Barfly "I saw this angel, I really saw an angel". Krzyk, mocne, glam rockowe gitary, sekcja rytmiczna z feelingiem i mamy już cały zarys kompozycji. To przebojowy utwór z prostymi refrenami i bardzo dobrym wykonaniem oraz aranżacją. Dodatkowy plus za kapitalny middle 8, który powoduje chwilę wytchnienia między kolejnymi mocnymi uderzeniami. Kiwi to jeden z krótszych utworów na płycie. Dużo tu przesterowanych gitar, krzyków, chórków i glam rockowego klimatu. Mocną i przeszywającą solówkę na gitarze elektrycznej gra tu Mitch Rowland. Nie jest to z pewnością najlepsza kompozycja na Harry Styles, ale znacząco ubarwia krążek i dodaje mu rockowego pazura. Ever Since New York to zwrot w stronę spokojniejszego grania. W roli głównej gitara akustyczna i jej charakterystyczny riff oraz uderzenia w tomy w wykonaniu przywołanego już Rowlanda. Kompozycja rozpoczyna nad wyraz ciekawą końcówkę płyty, którą tworzy również Woman. Should we just search romantic comedies on Netflix and then see what we find? – pyta Styles, a po chwili na komendę fortepianu dołączają kolejne instrumenty, To jeden z wyróżniających się utworów na krążku, mający w sobie energetyczny rytm i zarazem subtelność. Dobrym rozwiązaniem było użycie basu bezprogowego, który wielokrotnie wybija się z miksu i tworzy podstawę brzmienia. Wyjątkowo humorystycznym rozwiązaniem, które wnosi dużo luzu, jest kwakanie, tworzące podstawę rytmu. Ciekawe, czy jest to plastikowa kaczka, służąca do zabawy, czy przetworzony głos Stylesa. I was like "That was me, thanks" odpowiedział ponoć swojemu ojcu na pytanie, jak prawdziwa kaczka miała znaleźć się w studiu. Kończąc temat Woman – to brzmienie długo nie będzie chciało wyjść z Waszych głów. From The Dining Table to najbardziej pesymistyczny utwór na płycie, zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Styles śpiewa o echach zakończonego związku i kryzysie uczuć. Ballada jest bardzo oszczędnie zagrana – dwie ponure gitary akustyczne, przełamane w środku podniosłą orkiestrą symfoniczną i przeszywającymi harmoniami Harry'ego. Warto przesłuchać utwór na słuchawkach – miks tak naprawdę dwa wykonania tego samego utworu. Zarówno partia gitary, jak i wokalu w lewej słuchawce różni się od tej, słyszalnej w prawej. Utwór zamyka płytę i pozostawia po niej bardzo dobre wrażenie.

Harry Styles to do pewnego stopnia powielanie sprawdzonych rozwiązań kompozycyjnych z użyciem instrumentów charakterystycznych dla ery "klasycznego rocka". Charyzma muzyka powoduje jednak, że utwory mają swój niepowtarzalny charakter i spaja ciekawsze fragmenty albumu z nieco słabszymi. Pierwszy krok w karierze solowej Stylesa jest powiewem świeżości na rynku komercyjnych publikacji. Miło, że w MTV ponownie można usłyszeć brzmienie gitar elektrycznych czy syntezatora Moog. 

WERDYKT: ★★★★★★★ – interesująca płyta


1 komentarz: