David Gilmour – Wrocław, 25.06.2016 (Rattle That Lock Tour) [Relacja]

Pierwszy raz postanowiłem zamieścić na blogu inny tekst niż recenzję. Zmusiło mnie do tego wydarzenie wyjątkowe na skalę światową, z którym w moim przypadku wiązało się wiele niecodziennych sytuacji. Jakie może być prawdopodobieństwo przyjazdu ulubionego gitarzysty do mojego miasta? Właśnie. Kiedy więc na rok przed koncertem usłyszałem wiadomość o Davidzie Gilmourze we Wrocławiu byłem w niemałym szoku. Tym bardziej, że kilka tygodni wcześniej starałem się kupić bilety na koncert w Oberhausen i niestety, spóźniłem się. Cała hala, podobnie jak europejska trasa w 2015 roku, została wyprzedana w dziesięć minut. Pół roku później, w styczniu, okazało się, że całkiem podobnie było także w przypadku wrocławskiego koncertu. Bilety weszły do sprzedaży bardzo niespodziewanie, bez żadnej zapowiedzi, przez co nie zdążyłem kupić miejsc w Golden Circle. Gdyby nie telefon od czujnego przyjaciela skończyłbym zapewne w okolicach ostatniego rzędu. Będąc w Empiku godzinę po rozpoczęciu dystrybucji, zostałem posiadaczem wejściówki na sektor środkowy. Za śmieszne 145 złotych (impreza była dofinansowywana przez biuro Europejskiej Stolicy Kultury) stałem się uczestnikiem historycznego wydarzenia. Pojawiła się bowiem informacja, że koncert będzie transmitowany w publicznej telewizji, a do zespołu Gilmoura dołączy na scenie orkiestra symfoniczna pod batutą Zbigniewa Preisnera oraz pianista Leszek Możdżer. Jak najbardziej wskazane były też skojarzenia z koncertem Gilmoura w Stoczni Gdańskiej z 2006 roku.

CZWARTEK, 23.06.16
Postanowiłem, że skoro całe zamieszanie dziać się będzie w moim mieście, to mogę pozwolić sobie na krążenie wokół sceny i wyczekiwanie na muzyków już na kilka dni przed koncertem. Scena była rozkładana już od tygodnia, a w Internecie pojawiła się informacja, że Gilmour przyleciał do Wrocławia w środę wieczorem. Byłem więc przekonany, że od czwartku będzie działał i warto pokrążyć wokół Placu Wolności. W międzyczasie poznałem ludzi, którzy uświadomili mi, że to do nich należy miano prawdziwych fanów. W czasie rozmowy z parą z Anglii dowiedziałem się, że szukają kas biletowych, bo przylecieli bez wejściówek. Ich naiwność była rozbrajająca, podobnie jak historia o wizycie w położnej obok sceny Operze. Pytali tam o możliwość oglądania widowiska z balkonu budynku. Ciekawą historię sprzedał mi też pewien Ukrainiec, który twierdził, że koniecznie musi spotkać się z managerem Gilmoura. Przy zakupie jednego biletu dostał trzy i uważał, że tylko bliski współpracownik gitarzysty może pomóc rozwiązać mu problem i określić, czy wszystkie trzy są ważne. Był to dosyć odważny plan, chociaż, jak twierdził mój rozmówca, obaj panowie go kojarzą bo wysłał do nich demo, które zainspirowało później Gilmoura do napisania A Pocketful Of Stones z płyty "On An Island". Ciekawa teoria której w tamtym momencie nie miałem zamiaru obalać. Muzycy wyszli na scenę około 14. Była to jedyna próba bez orkiestry symfonicznej. Widać było, że wszyscy czerpali z gry dużą radość. Zagrali kilka klasyków, ale ciekawiły przede wszystkim pierwsze, względnie publiczne, wykonania wcześniej niegranych utworów. To wtedy pierwszy raz po 22-letniej można było usłyszeć One Of These Days. Pierwszy raz w historii Gilmour sięgnął po Dancing Right In Front Of Me z najnowszej, solowej płyty Rattle That Lock. Najbardziej zaskoczył jednak fakt, że na próbie pojawił się również kawałek grany ostatni raz w Gdańsku, który odnosił się do Jesieni Ludów w 1989 i obalenia komunizmu. Co ciekawe, Great Day For Freedom nie znalazł się ostatecznie w setliście sobotniego koncertu. Domyślam się co mogło być powodem tej decyzji. Ciekawi mnie jedynie, czy rezygnacja z utworu była wyłacznie pomysłem artysty. Po próbie złapałem Zbiegniewa Preisnera, który na moją prośbę o autograf na okładce Rattle That Lock odparł "Ale ja nie jestem Davidem Gilmourem" i ostatecznie zostawił mi na niej swój podpis.

PIĄTEK, 24.06.16
Wieczorem poprzedniego dnia upewniłem się, że David mieszka w hotelu Monopol zlokalizowanym jakieś pięćdziesiąt metrów od sceny. Polly Samson, żona muzyka, opublikowała na Instagamie film, który ukazywał widok na dach kościoła pw. św. Stanisława, Wacława i Doroty z pokoju hotelowego. Nie miałem więc wątpliwości, że to tam mogę ubiegać się o ich autografy. Potwierdził to dodatkowo sam Gilmour, który następnego stał przez długi czas na balkonie hotelu, oparty o barierkę. Jak się okazało, już od rana pod hotelem czatowała grupka klikunastu fanów. Poznałem wyjątkowych ludzi, prawdziwych pasjonatów, z którymi do dzisiaj dyskutuję o Pink Floyd. Na wyjście Gilmoura z budynku czekaliśmy pięć godzin. Wszystko po to, żeby dowiedzieć się, że David nie rozdaje autografów od 2008 roku. Mimo wszystko, gitarzysta uśmiechnął się do ludzi machających plakatami i zdecydowanie powiedział "Idziemy dalej", po czym zniknął za bramą wejściową na teren imprezy. Tuż przed nadchodzącą próbą miałem też okazję spotkać Leszka Możdżera, który, ku zaskoczeniu wszystkich, dziękował za prośby o autograf. Podpisywał płyty wszystkim zainteresowanym i nie okazywał przy tym znudzenia czy pychy. Człowiek z klasą i wyjątkowymi umiejętnościami. Te mogliśmy podziwiać już na próbie. Gilmour częściej niż poprzedniego dnia sięgał po utwory solowe. Łącznie zagrał kilkanaście kawałków, które miałem okazję słuchać z dwóch miejsc. Pierwszą część próby podziwiałem zza fosy, która była mocno oddalona od sceny. Tam poznałem też niezwykle życzliwą kobietę, która skorzystała ze znajomości i zaprowadziła mnie przez Narodowe Forum Muzyki na tył sceny. Tam widziałem muzyków z kilkunastu metrów. 

Co więcej, spotkałem saksofonistę Joao Mello, który kręcił się pod sceną w trakcie utworów, w których nie grał. W momencie gdy go zauważyłem siedział akurat na schodach prowadzących na scenę z instrumentem zawieszonym na szyi. Mimo, że oddzielał nas wysoki płot pokryty płachtą, udało mi się złapać z nim kontakt i dać mu okładkę oraz marker nad ogrodzeniem. Wyjątkowo miły człowiek, co ciekawe, starszy ode mnie zaledwie o dwa lata. Widać, że wygrał los na loterii i z londyńskich pubów trafił od razu na światową trasę legendy rocka. W pewnym momencie, kiedy chodził bez saksofonu, podszedł do niego ochroniarz i spytał się kim jest. Ten pokazał przepustkę z wymownym napisem "Artist". Co zaskakujące, zarówno on, jak i pozostali muzycy w żadnym wypadku nie przypominają prawdziwych gwiazd rocka. To po prostu równi goście, którzy jeżdżą po świecie i bawią się muzyką. Na potwierdzenie tej tezy idealna jest anegdota poznanego przeze mnie tego dnia fana z Bukaresztu. Ponoć cały zespół Gilmoura, mieszkający w zupełnie innym hotelu niż główny bohater, poszedł poprzedniego wieczora na piwo do czeskiej knajpy na Rynku. Siedzieli tam kilka godzin i zostali przyuważeni przez owego Rumuna. Przez cały czas ich pobytu na piwie nikt ich nie rozpoznał, nikt nie poprosił o zdjęcie.
Warto zaznaczyć, że w piątek odbyła się tez druga, wieczorna próba oznaczona jako "dress rehearsal", która została stworzona na potrzeby mającego ukazać się DVD. Muzycy ubrali się tak samo, jak następnego dnia, a cała próba została zarejestrowana. Jej fragmenty wizualne i partie instrumentów zostaną zapewne użyte na potrzeby produkcji płyty i zastąpią nieudane momenty z właściwego, sobotniego koncertu.


SOBOTA, 25.06.16
Dzień koncertu. W moim przypadku już trzeciego w tym mieście, jednak pierwszego kompletnego, wzbogaconego efektami świetlnymi. Atmosfery nie zepsuli reprezentanci Polski, którzy na EURO pokonali po karnych Szwajcarię. Bardzo mocno zdziwiło mnie wejście na teren koncertu. Nie było żadnych kolejek, a przed Placem Wolności, na ogrodzonym terenie rozłożono leżaki i maty, było mnóstwo miejsca do zrelaksowania się przed koncertem. Nie odmówiłem sobie koszulki ze wszystkimi datami europejskiej trasy, tourbooka oraz biografii basisty Guya Pratta z autografem (która jest napisana z charakterystycznym dla niego poczuciem humoru). Jeszcze przed właściwym koncertem na scenie pojawił się Możdżer, który zaprezentował półgodzinny, solowy set. W tak krótkim czasie pokazał swoje nietuzinkowe zdolności i alternatywne metody gry na fortepianie. Punktualnie o 21:45 na scenie pojawił się główny bohater wieczoru.

Całość rozpoczęła orkiestra, grająca pierwsze dźwięki 5 A.M. Stworzyła piękne tło pod solo gitarzysty. Gilmour miał jednak czasami problemy z trafianiem w rytm lub w odpowiedni dźwięk. Nie było to jednak tak rzucające się w uszy, jak w transmisji z dźwiękiem z soundboardu. Zachwycił wyjątkowo "smaczny" i dopieszczony dźwięk jego gitary. Rattle That Lock zostało poprzedzone krótkim mixem głosów i instrumentów z taśmy. David zaśpiewał utwór wyjątkowo mocno i czysto. Zaskoczył udział orkiestry, której nie było w wersji studyjnej utworu. O tym, że specjalnie na tą noc przygotowano nowe orkiestracje, przekonałem się również w Faces Of Stone, gdzie smyki towarzyszą już w fortepianowym intrze. Kilka błędów popełnił grający je Greg Phillinganes, który podobnie jak drugi klawiszowiec, Chuck Leavell i gitarzysta Chester Kamen, wystąpił na scenie z Gilmourem po raz pierwszy. Po pozytywnym Wish You Were Here i ostrym, przywróconym po latach do setlisty What Do You Want From Me?, powrócił solowy materiał artysty.Wróciła także orkiestra symfoniczna. Wykonanie A Boat Lies Waiting poświęconego Rickowi Wrightowi, zmarłemu klawiszowcowi Pink Floyd, było jednym z najjaśniejszych punktów całego wieczoru. Kompozycja opierająca się na przestrzennnym brzmieniu pianina, gitary hawajskiej i orkiestrze grającej jeden akord wypadła niezwykle poruszająco. Całość uzupełnił The Blue, który bez przerwy na oklaski przeszedł z poprzedniego utworu. Wyjątkowo dobrze odtworzono oryginalne partie z płyty, orkiestra zagrała subtelnie, a Gilmour przedłużył swoje charakterystyczne solo grane przy użyciu efektu Whammy. Wyjątkowe przeżycie, miałem wrażenie, że nie tylko mnie cieszy duża ilość solowych utworów muzyka. W kameralnej wersji Money David po "Think I'll buy me a football team" wtrącił "Poland maybe" co było miłą aluzją do zakończonego kilka godzin wcześniej meczu. Miło słuchało się również gitarowej konwersacji muzyka z Kamenem w środkowej części utworu. Us And Them urzekało swoją klasą, było zagrane niemalże tak samo, jak na The Dark Side Of The Moon. Na koniec pierwszego setu serca publiczności zdobył solowy In Any Tongue, który został uwieńczony fantastyczną, długą solówką. Dobrze brzmiały także chróki, śpiewające wyższe partie Gilmoura. Dobrą robotę wykonał też Guy Pratt który w trzeciej zwrotce dodał dynamiki i zagrał fragment riffu z On The Turning Away. Bardzo dobrze wypadł też High Hopes, który w znacznej mierze opiera się na brzmieniu smyków i wrocławska wersja jest jedną z lepszych jakie słyszałem. Do pełni zachwytu brakowało mi tylko równie wybitnej wersji solówki na gitarze klasycznej, jak tej z Gdańska, jednak Gilmour zawsze ją improwizuje. Muszę przyznać, że pierwsza część koncertu była wyjątkowo klimatyczna, intymna i w wielu momentach doprowadzała do łez. Nie wierzę w magię, ale to była magiczna chwila. Czekając na kontunuację koncertu, w przerwie byłem świadkiem kolejnej niecodziennej sytuacji. Nagle przede mną przeszła kolumna ochroniarzy, a za nimi syn Gilmoura, Gabriel oraz żona muzyka, Polly Samson, która tworzyła teksty na ostatnią płytę. Kolejne utwory przeżywali z wieży na której swoje stanowiska mieli kamerzyści. Jeszcze jeden dziwny zbieg okoliczności!

Drugi set okazał się bardziej dynamiczny i floydowy. Otwierał go przywołany wyżej One Of These Days, w którym perkusista Steve Di Stanislao najpierw grał na maszynie tworzącej brzmienie wiatru, a Gilmour uderzał w talerz. Później ten drugi zasiadł do gitary lap steel i  odtworzył z niezłym powodzeniem oryginalną solówkę. Warto odnotować wirtuozerski popis Pratta na basie i użyty po raz pierwszy klip ilustrujący utwór, który powstał w 1971 (jego twórca, Ian Emes, miał w tym czasie wystawę swoich prac w Galerii Miejskiej i był na koncercie). Shine On You Crazy Diamond, jak zawsze, wywołało ekscytację wielu fanów. Co bardzo mi się spodobało, początkowe intro na syntezatorze zostało potraktowane przez Philinganesa z wyjątkowym pietyzmem i powagą. Ciekawostką był następny utwór, Dancing Right In Front Of Me, który tym razem zadebiutował już oficjalnie. Wersja wrocławska różniła się od studyjnej wsparciem saksofonu Joao Mello w głównym riffie. Utwór wypadł wyjątkowo dobrze i dziwię się, że po tym koncercie Gilmour zagrał go na całej trasie jeszcze tylko raz. Pięknie wypadło floydowe Coming Back To Life, w którym syntezatory ustąpiły na rzecz orkiestry. David skracał niektóre dłuższe frazy, czuć było momentami, że chrypi i nie da rady wyciągnąć niektórych słów. Kolejny magiczny moment – On An Island – było zagrane idealnie, przenosiło w inny wymiar, idealnie dawkowało subtelność z mocą zawartą w solówkach. Orkiestra zagrała tutaj wyjątkowo oszczędnie. Kolejną perełką okazały się dwa utwory z Rattle That Lock. The Girl In The Yellow Dress zostało ubarwione pianinem Leszka Możdżera, który zagrał niezwykle jazzująco (jego gra przywołuje mi na myśl "Bring Me The Disco King" Bowiego). Dialog pianisty, Gilmoura i Mello wyszedł naprawdę szykownie. Nastrój odmienił przebojowy Today, mój faworyt z nowej płyty Davida. Został dodatkowo ubarwiony harmonizującymi smykami w intrze. Mam wrażenie, że był to najbardziej energiczny utwór koncertu. Co więcej, swoje umiejętności pokazał Chuck Leavell, grając solo na elektrycznym pianinie Wurlitzera. W Sorrow i Run Like Hell, które kończyły drugi, set również nie brakowało mocy, wszyscy wokół krzyczeli i klaskali w rytm.
W tym drugim Guy Pratt, który wykrzykuje wersy na przemian z Gilmourem, zmienił nieco treść wersu i zaśpiewał "They're gonna send you back to Poland in a cardboard box". Na bisy wyszedł natomiast w niebieskiej koszulce z flagą Unii Europejskiej co było dosyć wymownym komentarzem na ogłoszony kilka dni wcześniej Brexit. Na bis Time z Breathe (Reprise) oraz Comfortably Numb. Idealne uwieńczenie wyjątkowych dni. Chyba nigdy nie zapomnę tych wszystkich wyjątkowych momentów i emocji jakie mi towarzyszyły. A jak zapomnę to wrócę do tej relacji!

Recenzja promowanej płyty Rattle That Lock

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz