Dominic Miller – Absinthe (2019) [Recenzja przedpremierowa]

Czasami warto wykonać krok w tył, żeby później zrobić dwa do przodu. Potwierdzeniem tej sentencji są ostatnie publikacje Dominica Millera, który przed trzema laty związał się z wytwórnią ECM. Pierwszy album nagrany dla nowej oficyny podawał gitarzystę w wersji sauté, jedynie z delikatnym akompaniamentem perkusji. Na Absinthe mamy do czynienia z prawdziwie zespołowym graniem. Miller częściej odsuwa się na drugi plan, oddając przestrzeń innym muzykom. Wszystko po to, by zilustrować szalony świat artystów pomieszkujących w przeszłości na południu Francji.


Bezpośrednią inspiracją do stworzenia płyty były historie malarzy i pisarzy, którzy tworzyli w Prowansji na przełomie XIX i XX wieku. Mowa tu między innymi o Vincencie Van Goghu, Eriku Satiem czy Claudzie Debussym (Dominic wymieniał swoje inspiracje w wywiadzie z poprzedniego roku). Tytułowy absynt, alkohol bazujący na halucynogennym działaniu piołunu miał być kompanem ich procesów twórczych. To także symbol artystycznego szaleństwa. Utwór tytułowy zaczyna się spokojnym intro gitary klasycznej. Główny sprawca zamieszania wprowadza w odpowiedni klimat, powoli przyłączają się do niego pozostali muzycy. Kadrowe wybory Millera to połączenie wieloletnich współpracowników i zupełnie nowych twarzy. Manu Katché, z charakterystycznie wysoko nastrojonym werblem, nie grał z Millerem od dobrych parunastu lat. W Absinthe na pierwszy plan wysuwa się również Santiago Arias, grający na bandoneonie (nieco mniejszy odpowiednik akordeonu). Miller wypatrzył Argentyńczyka na jednym z koncertów lokalnych muzyków w Buenos Aires. Słuchamy Mixed Blessings i wiemy, że to muzyka Dominica Millera. Gitarzysta wciąż lubuje się w melancholijnych, często dysonansowych akordach. Wydaje się, że gdyby nie udział innych muzyków, materiał spokojnie mógłby trafić na surową płytę Silent Light sprzed dwóch lat. Arias zarysowuje tu wyraźny, melodyjny motyw. Uzupełnia go miotełkowanie Katchego, a gdzieś w tle plumka delikatny syntezator Mike'a Lindupa z Level 42. Kolejne dwie kompozycje to tak naprawdę miniatury – Verveine, czyli "werbena", rzeczywiście ma wyjątkowo kojące właściwości. Uzupełniająca się gitara i fortepian przypominają motyw z If You Can't Love Me Stinga (płyta 57th & 9th). La Petite Reine to monotonny rytm Katchego na bębnach. Chwilami dołącza do niego fingerstyle gitarzysty. To swoista chwila wytchnienia przed Christianią. O ile większość utworów ma tytuły kojarzące się z Francją, o tyle tutaj bohaterem została alternatywna, hippisowska dzielnica Kopenhagi. Brzmienia tej gitary akustycznej nie da się podrobić. Mamy tu sporo smaczków, łącznie z efektem vibrato (!) i grą tych samych dźwięków na dwóch strunach.. Do przestrzennej, zadumanej gitary dołącza przepełniona groovem perkusja. Całość uzupełnia Arias – czasami wtrącając solowe frazy, czasami wyłącznie malując akordy. Etude to jeden z mocniejszych utworów na płycie. Zaczyna się od niespokojnego, energicznego motywu granego przez Millera i basistę, Nicholasa Fiszmana. Dołączająca perkusja Katchego zamyka przestrzeń, a bandoneon dekoruje kompozycję. Dramaturgii dodaje również wchodzący momentami fortepian Lindupa. Szlachetny motyw trwa przez blisko sześć minut. Jest on bazą do wzajemnego przenikania się instrumentów oraz zespołowej interakcji. Mimo wyłącznie akustycznych instrumentów robi się naprawdę mocno. Bicycle to wyciszony utwór bazujący na gitarze akustycznej Millera i rytmie perkusji. Warto zaznaczyć, że to ten sam motyw, co w La Petite Reine. Nieśmiałe solo gra tu Fiszman, pod koniec pojawia się Prophet 5 sterowany przez Lindupa. Są zabawy rytmem i akordami, jest również modulacja dynamiki. Bardzo nastrojowa gra. Co ciekawe, Miller ćwiczył już ten utwór na próbach przed zeszłorocznymi koncertami, jeszcze w ramach trasy Silent Light. Ombu to definitywna wersja Evelyn, bonus tracka z płyty Ad Hoc z 2014 roku. Wtedy były dwie gitary klasyczne i bas – teraz kompozycję przejęła genialna gra Katchego. Bębniarz umiejętnie buduje groove i wchodzi w strukturę utworu. Momentami głos przejmuje również Miller i Arias. Najciekawiej robi się, gdy gitarzysta zupełnie oddaje przestrzeń, grając co takt jeden akord. To właśnie wtedy szaleje Katché, a Fiszman wspiera go funkującą grą na basie. Jeden z najjaśniejszych momentów płyty. Ténébres rozpoczyna się od solowego wstępu bandoneonu. Utwór przejmują ciepłe kolory malowane przez gitarę Millera – raz ciepłe i liryczne, czasami szarpane i pełne nadziei (jak w końcówce). Mamy tutaj też trochę solowego, millerowego grania. Trzeba bowiem zaznaczyć, że Abisnthe nie jest albumem, na którym wirtuoz nadmiernie chwali się swoimi umiejętnościami. Nagranie kończy groove'owy Saint Vincent. Dużo tu staccata – tworzonego przez Lindupa na fortepianie i przez Millera na gitarze klasycznej. Przekładając brzmienia na realia malarskie – to tak, jak gdyby muzycy zostawiali kolejne kropki na płótnie, tworząc z nich pewną całość. Energetyczny rytm perkusji, szarpana gra Millera i melancholijny bandoneon powoduje, że nie wyjmujemy płyty z odtwarzacza do ostatniej sekundy wyciszenia muzyki.

 

Absinthe to granie tu i teraz. Muzycy występują z dużą świadomością, jak gdyby już w trakcie grania danej nuty myśleli o kolejnych decyzjach i dźwiękach. To nie jest płyta dla każdego – problemem może okazać się specyficzny, momentami piskliwy dźwięk bandoneonu. Ciekawi natomiast fakt, że na tej płycie Miller nie jest typowym wirtuozem, a raczej architektem gry, kimś, kto steruje pozostałą czwórką. Dopiero w ostatnim zdaniu tej recenzji dodaję, że jest on gitarzystą znanym z występów ze Stingiem – niech to będzie taki swoisty komplement.

 

WERDYKT: ★★★★★★★★ – bardzo dobra płyta

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz